2016-12-15

Zwierciadło

W zwierciadle widzisz mnie. Tu krzywo czy tam? Czy światło w dali przyjemnie zagrzeje grzbiet czy spali na popiół garb? Czy niebo czerwone słońcem czy krwią?
Stojąc przed kryształowym lustrem czuje jak w stopy pali go grunt, ale waha się. Jeden krok. Jeden krok dzieli go od przejścia. Wątpliwości i lęki paraliżują. Tyle czasu, nawet dokładnie nie pamięta od kiedy, obecność tego zwierciadła dawała mu margines, a może raczej przestrzeń błędów. Zawsze mógł stanąć i zrobić krok. Wystarczała tylko świadomość. Ale dzisiaj to jest za mało. Wpatruje się w puste oczy po drugiej stronie próbując dojrzeć gdzieś na ich dnie życie. Przegląda myśli w poszukiwaniu jakichkolwiek iskier, namiętności albo nienawiści. Nic. Wszystko umarło. Cóż. Zrobił krok w tył, przyczaił się do skoku.
 - Hej, to tu się schowałeś...
Nadlatywała wiedźma. Naturalny talent destrukcji wszelkiego sensu działania. Brylant sprowadzania rzeczy do smutnej konieczności. Noga znalazła punkt podparcia. Jest z czego się wybić. Żagiel wypełnia się głosem i to jest właśnie to. To, czego brakowało wcześniej by ruszyć.
Po drugiej stronie cisza. Absolutna. Dokładnie tak, jak powinno być.

2016-12-14

Kaci belfer

Na zębach zasycha krew. Resztki mięsa z ostatniej wieczerzy gniją w gębie razem z pozostałościami wyrwanego jęzora. Fetor ciała wiszącego głową do dołu rozniósł się po lesie, wabiąc czyścicieli. Po wyrwanych jelitach wędrują do wnętrza trupa. Robią swoje.
Sędzia i Kat w jednej osobie dopadł nieszczęśnika w środku nocy. Zaskoczył go we śnie. Szybko odczytał sporządzony na prędce akt oskarżenia, przeprowadził krótką rozprawę. Związany i zakneblowany oskarżony próbował coś krzyczeć gdy sędzia dopytywał się o okoliczności łagodzące ale ten nie bardzo go rozumiał. Wyrok był szaleńczo sprawiedliwy.
Skazany wierzgał gdy kat wyłupywał mu oczy, bo za dużo chciały zobaczyć i gdy wyrywał obcęgami język, którym paplał zbyt wiele. Potem powiesił ciało głową do dołu.
 - Wiesz, uważam, że moją misją jest przede wszystkim nauczać. Wskazywać drogę zagubionym duszom. Wskrzeszać refleksje w małych umysłach. Nigdy nie jest zbyt późno, by przynajmniej wziąć w tym udział. Dlatego staniesz się drogowskazem.
Otworzył swoją torbę i chwycił powietrze w miejscu, gdzie zazwyczaj trzymał swoją ulubioną piłę. Zostawił ją do ostrzenia w mieście. Pech.
 - No nic. Poczekaj, muszę coś zaimprowizować. Nie wybierasz się nigdzie? Ha, ha, ha…
Wyrzucił wszelkie ostre przedmioty na trawę i zaczął przywiązywać je rzemieniem do sporego kija.
 - No i mamy. Szkoda, ze nie możesz zobaczyć cóż takiego dla ciebie przygotowałem. Byłbyś ze mnie dumny. I może byś padł na zawał…
Srogi belfer podszedł do jęczącego strachem skazańca i zaczął rozszarpywać jego ciało swoim nowym narzędziem. Zaczął klasycznie między nogami i ciął w kierunku mostka. Męczył się okrutnie, bo to nie była prawdziwa piła i co rusz coś albo odpadało, albo wyciągał na zewnątrz jakiś flak. Nieszczęśnik darł się prosto w knebel a krew spływająca do głowy nie pozwalała stracić przytomności. W gruncie rzeczy o to chodziło. Kat planował dojść co najmniej do mostka, ale gdzieś na wysokości wątroby został już tylko jeden kawałek drutu na jego pile. Poirytowany zostawił wiszącą kupę mięsa, charczącą i targaną konwulsjami na pastwę owadów.
 - Muszę cię opuścić. Mam nadzieję, ze do końca byłeś ze mną. Teraz przemyśl swoje zachowanie. Masz może nawet kilka godzin. Chyba, że dziki, albo jakieś psy… No nic trzymaj się.
Odszedł kawałek i popatrzył ostatni raz na kolejne swoje dzieło. Tak chciał być zapamiętany. Poprzez swoje prace. Przygotował rzeźbę tak skomplikowaną, wieloznaczną, żywą i zmieniającą się w czasie, dającą do myślenia, budzącą emocje i do cna prawdziwą.

2016-12-13

Brudne barwy

Myśli poplątane kolorami, z których każdy pachnie w inną stronę. Całe szczęście, że są teraz szczelnie od świata odgrodzone, gdyż wcześniej strasznie wszystko wokół się brudziło. A teraz cisza. Znów bezpiecznie zamknięte, w ciemnościach pogrążone, ścian nie widać i można bezpiecznie się taplać. Z dala od wszystkiego.
Brocząc w stęchłym bagnie, mule i czarnej nocnej mgle powoli gubi ważne rzeczy, które wcześniej odnalazł. Lezie. Powoli, ale w przód.
Ciemnoszarość jest mało atrakcyjna, więc coraz częściej niebezpiecznie tonie sam w sobie zaplatając kolorowe jelita pomysłów wokół rąk, pasa i czasem szyi. Ale idzie. A jak daleko jest wtedy od drogi? Czy to ważne?
Gdy w końcu dobrnie do świtu, pokonawszy w ciemnościach niezły kawał drogi, może się okazać, że azyl nie był taki znowu szczelny. Obróci się za siebie i zemdli go gdy zobaczy bezsensowną i irytującą kakofonię brudno barwnych myśli, którą zwymiotował po drodze. Flaki i syf.

2016-11-27

Przebiegły

Więzień podziwiał świat zza podwójnych zardzewiałych krat. Zastanawiał się czy futryny potargała grawitacja czy może to świat jest skrzywiony za kratami.
Klucz szczękną w drzwiach celi.  Nie od razu rozpoznał ten dźwięk, choć powinien. Ostatni raz słyszał go tak dawno, że skrył mu się gdzieś w zakamarkach niepamięci. Nie miał ochoty się odwracać, ale kopniak w nerki go zmotywował.
 - Ruchy. Będziesz rozmawiać. Podnoś się!
 - Nigdzie nie…
Zanim skończył dwóch sporych aniołów ciągnęło go po chmurze do Sali Prawdy. Gdyby miał ochotę i przede wszystkim całe kolana, to może i by im pomógł. Lecz nie miał.
 - Spotkaliśmy się dziś tu…
 - Skończ to ględzenie. - wycharczał więzień i splunął krwią na podłogę. - Po co ten wstęp?
 - Zamknij się! - Wielki Wypominator podniósł głos… i skończył ględzujący wstęp.
Aniołowie puścili więźnia, który z hukiem przywarł do pięknej, białej marmurowej podłogi. "Ocho! Będę musiał zlizywać pewnie do czysta…" pomyślał, gdy dostrzegł krwawe ślady, które pozostawiły jego pogruchotane stopy ciągnięte przez sługi Palcomachatora.
 - A więc, mój drogi, miałeś po uwolnieniu się z pobytu na ziemi przyjść tu do nas pełen wiary, miłosierdzia, bogaty w dobre uczynki… A ty co? Czekaliśmy, czekaliśmy… i nic! Całe szczęście szef przehandlował Cię za cztery małe szczeniaczki, które mu się znudziły, bo byśmy do dziś zachodzili w głowę gdzie cię zwiało. Powiesz mi kochaniutki, co takiego interesującego cię uwiodło w drodze do domu?
 - Jak byś wcześniej zapytał to może bym pamiętał. Teraz to wiesz….
 - Przypomnę Ci kilka faktów. Polazłeś na kacu do Lucjana, coś mu nawrzucałeś ale ostatecznie robiłeś co ci kazał. Możesz to jakoś mi dokładniej rozświetlić?
 - Tak. - więzień czuł, ze to jest ten moment, w którym ważą się jego wieczne losy. - Otóż korzystając z uroku osobistego, który nomen omen jest już historią, chciałem wkupić się w łaskę pana ciemności i zostać koniem.
Nastała cisza.
 - Czy ty jesteś aż tak tępy, że spodziewasz się, że uwierzę w ten absurd?
 - Koniem trojańskim. Żyłem nędznie, tchórzliwie i pożądliwie. Tylko po to, by trafić tam na dół. Chciałem zostać zamachowcem samobójcą i od środka zniszczyć piekło. To był taki piękny plan. Taki przebiegły…
Nastała taka cisza, że nawet muchy zastanawiały się czy wypada latać.
 - Jesteś moim bohaterem. Nawet jeśli nie powiodło się to wzniosłe dzieło… Aniele! - zawołał do strażnika. - Zorganizuj proszę spotkanie weteranów duszoszarpiów. Będziemy organizować obozy treningowe dla takich jak on. - powiedział wskazując palcem na zdumionego więźnia.
Kilka godzin później więzień dostał pięknie wykaligrafowane pismo informujące go ułaskawieniu i o przyznaniu nagrody w zamian za wiekopomną innowację w sztuce wojny. Będzie mógł ponownie spędzić 77 lat jako homo sapiens na planecie Ziemia. Omal nie zemdlał ze szczęścia. Albo z rozczarowania. Jeszcze sam nie wiedział.

2016-11-25

Zbieg

Zbieg przyłożył spragnione usta do wilgotnej skały. W jaskini było zupełnie ciemno a cisza niemal sprawiała ból. Zmysły w końcu przywykły i dostrzegł gdzieś w dali światło a słuch zaczął wychwytywać najdrobniejsze szmery. Przyłożył ucho do skały by wsłuchać się w delikatny dźwięk kąpiącej wody. Działał kojąco. Przymknął oczy. Próbował zasnąć po całym dniu przedzierania się przez chaszcze ale dziwny niepokój podszył jego myśli. To stukanie. To nie krople. To rytm. Znał go. Przez wiele miesięcy towarzyszył mu w celi. Niósł się po kamiennych ścianach, ale nie każdy go słyszał. Tamci zostali. On zawarł pakt.
 - Hej tam. - w jego głowie rozległ się szept. - Myślałeś, że zapomniałem? To nic. Wszyscy tak myślą. Na początku. Kryłeś się. Taiłeś myśli przede mną. Myślałem nawet, że uciekłeś do niego. Że cię skrył. Ale nie. To dobrze.
Zbieg otworzył oczy, które przywykły już zupełnie do ciemności i zobaczył przed sobą Andrealfusa, który pomógł mu uciec i który teraz przyglądał się zmęczonemu człekowi wystukując rytm pazurem.
 - Dlaczego się boisz? Masz jeszcze czas. Chciałem tylko się przypomnieć. Umowa. Pamiętasz? A teraz rusz się. Psy nadchodzą.
Z oddali dochodził odgłos pogoni. Psy chyba chwyciły trop. Czas uciekać.
 - Walcz. Potem się spotkamy. Później. Kiedyś. Na pewno. Wypatruj.
Zbieg ani drgnął. Bił się z myślami. Może zdoła się z tego wyplątać. Może schować. Jak on to powiedział? "On cię skrył". Kto? Może jest jeszcze szansa?
- Ja ciebie słyszę. To nie jest takie proste. Zawsze będę blisko. - szept tym razem omal nie rozsadził mu czaszki. - Ty już przypieczętowałeś swój los.

2016-11-16

Zielony blask śmierci

Był diabelsko zmęczony. Przez wiele dni samotnie przedzierał się przez knieję uciekając przed wyrokiem. Bał się rozpalić ogień, by nie zdradzić gdzie jest i gdzie był. Ale dzisiaj już nie wytrzymał. Był głodny, przemoczony i zmarznięty. W nocy zaczęły dokuczać pierwsze przymrozki. Trudno, najwyżej jutro będzie musiał więcej przejść.

Siedział oparty o drzewo dokańczając upieczonego szczura. Tylko tyle udało mu się złapać. Odpoczywał. Dogasające ognisko ogrzewało go trochę. Patrzył przez ostatnie jesienne liście w gwiazdy zastanawiając się co poszło nie tak. Gdzie źle skręcił, jakie znaki przeoczył albo po prostu czego nie chciał dostrzec zaślepiony namiętnością. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł, że wypoczywa. Poczuł gdzieś głęboko iskrę nadziei. Powieki robiły się coraz cięższe. Jutro nadejdzie świt. Może lepszy.

Przebudził go zimny dotyk stali na gardle. Ogień zgasł, księżyc był w nowiu.
 - Znalazłem Cię. Nawet o tym nie myśl. Jeśli się ruszysz poderżnę ci gardło.
Wiedział, że nie ma żadnych szans. Jeśli sięgnie po nóż może nawet nie zdążyć go porządnie chwycić. Jeśli nie zrobi nic to jutro zawiśnie na szubienicy.

Puls przestrzeni echem rozgłosił wieść. Bezwiednie. 
W oku rozbłysła implozja barwiąc świat na trupio zielono. Martwe ciała padły w suche trawy jak dwa kamienie rzucone do stawu. Niechciane i odrażające zatruły ten świat. Kapiący z truchła swąd padł na falę przenikającą wszystko. Rozszedł się i znikł.

2016-11-10

Obietnice

Miasto próbuje prowadzić niemal ślepego wojownika echem kroków i chłodem kamiennych murów, ale co rusz jęczą i trzaskają kości biedaków, którzy nieopatrznie wleźli mu pod nogi. Chaos, ślepy los, ślepy zbój.
Gruby, nieruchawy kowal, który przed chwilą sprzedał mu zbroję stał przed kuźnią i zastanawiał się czy temu oblesiowi bardziej ona pomaga, czy przeszkadza.
Natomiast Siepacz, który wiecznie musiał pilnować swojego upośledzonego ja, brnął w przód nie przejmując się nikim. Skierował się do północnej bramy. Niemal nic widział w tym nowym hełmie. Ciągle się o coś potykał i coś deptał. Po dłuższej chwili stało się to tak monotonne, że wpadł w dziwnie rzewno-melancholijny nastrój. Ciało robiło swoje, a on zapadł się w głębię swojej jaźni. Choć niekoniecznie było tam głęboko…
"Pozwoliłem mu wyjść. Może i dobrze. Na chwilę i nie daleko. Ulał trochę nienawiści i na jakiś czas przysnął. Wierci się czasem, czasem go kłują ale na razie trzymam go za gardło. Przyduszam. Czekam. Ale jest silny. Umacnia się. Knuje. Boję się. Następnym razem będzie przebieglejszy. Zwiedzie mnie i oszuka. Zrobi coś, nie wiem co, dobre to będzie czy złe? A gdzie otworzę oczy? Przeciwko demonowi czy razem z demonem? Jak go zjeść? Gdzie zakopać? Kto przypilnuje by zgnił? Kto kości rozrzuci?"
Ślizgając się pomiędzy tymi myślami doszedł do bramy. Strażnicy otworzyli ją nie pytając o nic. Wyglądał tak, że nie musieli i na pewno nie chcieli. Zarzygany krwią pomyj, któremu drogę torowała czerń i płynąca z oczu nienawiść.
Spojrzał na chmury leniwie spływające z gór w oddali i wycharczał do siebie:
 - Gotuj się, idę. Znajdę i zabiję. Choćby to miała być ostatnia rzecz w moim i twoim życiu. Choćbym miał szukać tysiąc lat. Stanie się.
Obejrzał się jeszcze szybko w tył i pomyślał:
"A ty kowalu módl się, żebym go długo szukał. Bo za tę niewygodną zbroję też ci zapłacę. Taki napiwek…"

2016-11-03

Zakazany loch.

Przyklejony do sklepienia lochu leniwy strażnik przyglądał się duszy, która stanęła w wejściu i wydawała się niezdecydowana na krok w przód. Z zasady nie namawiał. Bawiło go raczej zaplątywanie węzłów niezdecydowania niż ich rozcinanie. Wczytywał się w losy przechodzących na druga stronę. Gdyby dbał o doczesność, to byłby bogaty. Ale to nie jego bajka.
Ten Parszywiec w drzwiach trochę go jednak intrygował. Postanowił się odezwać.
 - Muskam twój grzbiet. Czujesz mnie tam? Delikatną masz powłokę a ja mocny jad. Teraz już cię znam. Czytam twoje myśli, czarno tam masz. Gęsto i ponuro. Będziesz pasować. Piękny jest mój świat, gronostajowy, zielony, czerwienią ognia się mieniący. Na sklepieniu czekam. Tu w dole jest już miejsce dla ciebie. Ciasne, ciemne i nijakie. Gdy wspomnienia przeczytam nogą musnę cię po czaszce i naznaczę strutą twarz. Siecią cię oplotę, podgnijesz jeszcze trochę i zatrujesz krew. Ja tu jestem, czekam. Ścieżkę znasz.
Dopiero gdy skończył postać poruszyła się. Uniosła łeb skryty kapturem i zdawała się wpatrywać w strażnika. On nie czuł się tym poruszony, choć zaczynał podejrzewać, że coś przeoczył będąc w myślach tego człowieka.
 - Byłeś tu już?
 - Nie wiesz?
Teraz strażnik już nie miał wątpliwości. Czegoś nie dostrzegł. W tym ciele skryła się tajemnica. Zwiódł albo zwiedli go. Nie był pewien, a teraz mimo wielu prób jaźń tego człowieka nie dawała się złamać. Była jak zaklęty mur.
Skupiony na kolejnych próbach przedostania się do jego uniwersum nie zauważył, że Parszywiec znalazł się już obok niego. Przechytrzył go.
 - Mam cię! - kolczuga świsnęła przy głowie strażnika i tylko dzięki instynktowi starego wojownika nie rozłupała mu czaszki.
 - Nie tak szybko.
Strażnik przywykły do życia głową w dół sprawnie uszedł kolejnym próbom pozbawienia go życia. Parszywiec zatrzymał się i spuścił łeb. Coś mamrotał. Strażnik zwęszył szansę ucieczki. Cały czas zastanawiał się kto to jest i czemu chce go zniszczyć. Katem oka dostrzegł, ze wejście do jego nory jest uchylone. Zrobił szybki skręt i… jego nogi były jak z ołowiu. Nie mógł ich ruszyć. Parszywiec przysunął się do niego i powiedział:
 - Obiecałem, że dam ci trzy szanse na szybką unicestwę. I dałem. Trzeba było brać. Zaraz ktoś po ciebie przyjdzie. Gotuj się do drogi.
Rzeczywiście po kwadransie pojawiła się dobrze znana mu postać. Zatrzymała się przed wejściem, bo to droga tylko w jedna stronę.
 - Który to raz już rozmawiamy? Obiecywałem ci, że w końcu będziesz robił to co ja będę chciał. Albo zginiesz.
 - Matka cię przysłała? Co u niej?
Przybysz zignorował pytanie i rozkazał Parszywcowi:
 - Do skrzyni go i na stos. Albo do byka. Jak wolisz.
Wkopał do lochu klonową skrzynię z prymitywnymi okuciami.
Łowca ją otworzył i wsadził do niej sparaliżowanego strażnika.
 - Uwaga na nogi. - powiedział od niechcenia i nawet nie popatrzył, czy więzień zdążył je schować odrąbując mu trzy palce przy zatrzaskiwaniu wieka.
 - Przyślij tu kogoś i zostaw przed wejściem zapłatę. - powiedział Parszywiec do Przybysza.
Skrzynię wkopał do korytarza prowadzącego w głąb ziemi. Czekały już na nią czarne dłonie kata. Parszywiec zapłacił mu duszą człowieka, którego ciało opętał. Teraz musiał sam wrócić.
Wyciągnął sztylet i rozpłatał ciało jednym gładkim ruchem od krocza aż po mostek. Popatrzył zaciekawiony na wypadające wnętrzności i pozostał wyprostowany, gdy ciało opadało na podłogę. Zapadł się w swoich zaklęciach, by po chwili otworzyć oczy w pokoju niewiasty, u której zostawił coś więcej niż tylko chwile rozkoszy. Tak, dobrze to zaplanował. Jest teraz w jej ciele i jest mu dobrze. Zaraz wyjdzie z celi i uda się do piwnic klasztoru, by podnieść pozostawione dla niego pieniądze przy zakazanym lochu. Później zabawi tu jeszcze trochę… uwielbiał te nieobyte same ze sobą ciała. Gdy uzna, że już dość, zostawi znak na ołtarzu. Ale teraz czas na przyjemności.

Pergamin.

 - Podaj mi dłoń. Sięgniesz?
Cisza. Wyciągnięta dłoń drżała a otwory pozostałe po wyrwanych palcach ściągały muchy. Nie czuł tego, ani nie widział. Noc nadeszła równie niespodziewanie co śmierć.
Latami odkładana podróż nie tak miała się skończyć. Przypadek (albo i nie) sprawił, że skrzyżowali swą ścieżkę z watahą wygłodniałych szmaciarzy, którzy mieli się za wilki co najmniej królewskie. Byli sprawni jak kulawe taborety, lecz było ich po prostu wielu. Zbyt wielu.
 - Wybacz mi synu. - mruczał sam do siebie wlepiając jednocześnie oczy w Syriusza. - Zbierałam się i zbierałem, ale zawsze jakieś spróchniałe kłody padały mi pod nogi. Nawet ich nie mogłem pokonać… Teraz zostałem tu na pastwę leśnych czyścicieli. Zeżrą mnie i rozniosą po lesie tak, że nawet mnie nie znajdziesz by się pożegnać. Albo wykrzyczeć mi wszystkie żale…
Był ostatnim, który przetrwał tą rzeź. Przyczołgał się do martwej grubej kobiety. Pamiętał, że miała pergamin i inkaust. Głupia myśl, albo raczej złudna nadzieja, że coś nabazgra, utrzymała go przy życiu i dodała nadspodziewanie dużo sił.
 - Widzisz? To Syriusz. Dziś jest najjaśniejszy na niebie. - stwierdził idiotycznie, bo jeszcze nie był na tym etapie, by porozumieć się z umarłą matroną. - Idziesz tam, czy gdzie? Ja jeszcze nie zdecydowałem. Muszę tylko jedną rzecz napisać… dasz mi…
Nie skończył. Spory kamień roztrzaskał mu czerep. Pewnie jakiś leśny duch upatrzył sobie mięso, w którym płynęła jeszcze krew. I tyle go widzieli.

2016-11-02

Pat

Świat odarty z tajemnic, w którym każdy zna zasady. Pionki i figury. Mimo to wciąga, nie puszcza i wplata w labirynty możliwości. Pęta i osacza. Sam nic nie dajesz i nie bierzesz nic.
Wojna to śmierć. Niepotrzebna i niepiękna. Bohater i morderca. Morderca, który wlecze sam siebie na szafot dla bohaterów. Koniec zawsze taki sam. Sznur. Dla wszystkich jednakowy i sprawiedliwy.




2016-11-01

Z kurzu i rdzy.

Wiatr się zerwał straszliwy w dolinie tortur. Bordowo blade chmury zawisły nad wystającymi ze skał palami, na których katowano ludzi. Rydwan Czarnej Wiedźmy wzbił rdzawy kurz gdy w galopie przelatywał przez dolinę najwyraźniej czegoś szukając. Ten wiatr. To ona. Niewiele rzeczy potrafi doprowadzić ją do takiego stanu. Czarna rozpacz, krwawa zemsta, czy może śmierć? Cudza śmierć.
Przekrwione oczy przeczesywały skały próbując namierzyć znak, który ujrzała w szklanym oku topielca. On musi gdzieś tu być! Musi!
Jest.
Z rdzy i kurzu wyłoniły się kościste dłonie demona. Zbliżyła je do twarzy skazańca dotknęła oczu.
 - Żyjesz. - wyszeptała. - To dobrze. Nie pozwolę ci długo konać. Kim byłeś i dlaczego mnie tu przywlókł ojciec?
 - Aghrrrr….
 - Nic nie mów. Sama sprawdzę.
Teraz wyłoniła się cała zza zasłony diabelskiej mgły. Skazaniec zamarł z przerażenia. Musiała być piękną kobietą za życia… Za życia. Czuł dokładnie całe złowrogie wnętrze tego potwora. Czuł to nie raz. Jako egzorcysta. Ona też już to wiedziała. Jej furia zaczęła miotać fragmenty skał po całej dolinie.
 - To ty! To ty go odesłałeś precz. Obiecałam ci, ze odnajdę cię nim zdechniesz! Ty!
Krzyk przeszedł w smutny szept zrozpaczonej kobiety.
 - Może jeszcze zdążę… może się uda. Kochany, może się uda i cię wydobędę z otchłani raju i razem powrócimy do piekieł… razem… kochany..
Ten mnich kiedyś nawrócił jej kochanka i oczyszczonego wysłał ku niebiosom. Tym znienawidzonym niebiosom. Ale może jeszcze uda się jej to naprawić… może się uda… Tylko to ścierwo musi przeżyć. Ściągnęła go z pala, tamując krew niedbale. Byle przeżył.
 - Wiesz tak długo szukam, tak długo tęsknię. Zabrałeś mi go. Oddasz. Jego lub siebie. Ale siebie nie mi… - zamruczała z niechęcią do dochodzącego do siebie mnicha. - Popatrz mi w oczy i zobacz pustkę, której nie mogłam zapełnić przez tyle lat. Pochłonęłam tylu, ale wszyscy byli tak czerstwi… nikt już mnie nie nasyci. Nikt. Teraz mam ostatnią szansę. Potem wrota na zawsze opadną. Nie mogę już dłużej tak. Nie będę!
W snach widziała nie raz, jak oddaje swą duszę demonowi, a ten bierze ją i… wyrzuca. Niespełnienie. Po wielu latach zaczynała rozumieć, że tylko, gdy się otworzy…
Zerwała brudne szmaty z umierającego człowieka i zrzuciła swoje. Jeśli połączy ich ciała on sczeźnie w czeluściach u ojca, ale ona wyrwie duszę ukochanego na dół. Do niej. Była gotowa, ale ten nędzny pomiot ludzki nie był w stanie wykrzesać nic z siebie. Zdechł.
Rozpacz pomieszała jej zmysły. Szaleństwo i przeraźliwy wrzask demona zasypał dolinę złem. Wbiła szpony w swój brzuch. Wnętrzności rozlały się na truchło mnicha.
 - Patrz! Patrz! Nic tu już nie ma, zgnilizna i smród.
Wzniosła ręce ku niebu i wysyczała:
 - Masz co chciałeś! Masz!
Padła na tłuste ścierwo. Szeptała smutna i zrezygnowana do siebie:
 - Kochany żegnaj, otworzyłam się i nic. Nic.

2016-10-31

Musca domestica

Musca domestica brnie poprzez gąszcz wątpliwości. Jej oczy próbują niezdarnie ukryć przerażenie ale ich rozmiar zdradza wszystko.  200 milionów lat ewolucji nie przygotowało tej muchówki na zagrożenia świata współczesnego. Aparat typu liżącego nie pozwala wygodnie transportować papirusu z nabazgranym przylgami tekście. Tekst ten przeznaczony jest dla Musca dominanta w lokalnej grupie żerującej na kupie pod blokiem nr 2. Musca domestica chce zmienić środowisko i w tym celu wybrała kupę znajdującą się ok. 320m na północny wschód od obecnego żerowiska. Wie jednak, że to wiąże się ze sporym zagrożeniem dla jej zdrowia. Znane są przypadki gdy w sytuacji zagrożenia Musca dominanta atakuje nieposłuszne osobniki niższych kast enzymami śliny próbując strawić ich narząd rozsądku i tym samym uzależnić egzystencję słabszych osobników od pożywienia zwróconego przez dominanta.
Musca domestica dotarła do celu mimo trawiącego ją przerażenia. Przerażenia w pełni uzasadnionego. Sukces uczcili wyjątkowym toastem razem z Musca dominanta, który podjął się roli barmana, przygotowując wyborną mieszankę kwasów, enzymów trawiennych, mózgu i częściowo innych narządów wewnętrznych odważnej Musca domestica. Lecz tylko on cieszył się z takiego zakończenia. Główna bohaterka nie miała już niestety niezbędnego onarządowania to odpowiedniego delektowania się momentem. Cóż, taka piramidka....

2016-10-30

Protaktynowiec

Przemierzający czasoprzestrzeń samotnik z niewyboru. Pędzi do gwiazd. Nie jest pewien czy to on omija termitiery, czy to one jego omijają zlepione z Ziemią, planetą much. Często się zastanawia, czy gdyby przyciął skrzydła i odłamał sobie parę odnóży, by dopasować się do dominujących insektów, to czy zatraciłby siebie, czy może wzbogacił jakieś mrowisko o dodatkową robotnicę. Sam stałby się kimś innym, może nawet wpasowałby się w jedną z form akceptowalnych przez rój… Kim by się stał? Czy to byłaby ewolucja czy degradacja? 

W drodze po nowy cel różne głupoty bębniły w głowie. Denerwował się na siebie, bo zamiast ładować mózg pozytywami grzebał w śmieciach domysłów. Mijał wszystkie piękne rzeczy i widoki zupełnie ich nie zauważając. Tak. To kolejny dowód na to, że termitiera, mrowisko czy inna anonimowość powinna stać się jego celem. Celem do celi. Powiesi sobie obrazek z ulicy krokodyli, piękny kolorowy i nie będzie mógł go przeoczyć. 
Tymczasem poleci po ostatnie zlecenie. Ma to być coś niezwykłego. Takie ziarenko kopi luwak na torcie… czy na czymś tam innym. Nie pamiętał dokładnie. 
Mijając alfa Canis Majoris przypomniał sobie, że powinien zgłosić przelotową. Sięgnął do panelu i nic nie zrobił. "Mam to gdzieś. Przecież mnie znają. A najwyżej…" - pomyślał.
- Odezwij się, bo cię zestrzelę.
- … - nacisnął komunikator, ale się nie odezwał.
- Przeginasz. 
- … - 
- Miałem ci nie mówić. Odchodzę na emeryturę. Będzie tu nowy. 
- Cześć. Tu ja. Lecę.
- Lecisz sobie w kulki. Ale ten nowy nie będzie cię znał i może być śmiesznie. Ale nie dla ciebie… ha, ha, ha…
Znowu popadł w odmęty myśli. Wszechświat był tak nieruchomy, czarny, zimny i niemy. Czy termity, czy może coś bardziej spektakularnego? Może zabrać ładunek kilkuset ton polonu, plutonu, protaktynu, prometu albo innego cholerstwa i trzepnąć w drugi taki z naprzeciwka? Ciekawe co z duszą wtedy? 
- Zbliżasz się do stacji dokującej. Uruchom procedurę… zresztą wiesz co masz robić. - glos z kontroli lotów go przebudził.
- Skąd wiesz, że wiem?
- Bo, do cholery, nie jesteś tu pierwszy raz. 
- A to… tak, to wiem.
- To czego nie wiesz?
- Co zabieram tym razem?
- Coś specjalnego. Masz grafenowy izolator kabiny?
- Taa…
- Mamy dla ciebie całą kupę fajnych metali niezbyt lekkich. Tylko ich nie wrzuć na jedną kupę ha, ha, ha….
Ładunek trafiony jak nic. Przy wszystkich jego rozterkach i dołach dostał takie coś… Dzięki chłopaki.  Właśnie o czymś takim myślałem… To mi ułatwiliście… Niech was szlag…

2016-10-29

Zastygły

Tam ktoś jest. W krysztale zastygł. Niema uwertura martwych ptaków na czarnym niebie przebudzi pięść, która skruszy kamień a on przebudzi się. Świat będzie głodny niego a on głodny nowego świata. Przyjmie nową twarz i zdecyduje gdzie iść.
Teraz jednak czas dla niego nie istnieje.
Nie czuje przeszłości, która składała się tylko z nanochwil i obrazami poorała wspomnienia. Nie spodziewa się żadnej przyszłości, bo utknął w teraźniejszości. A ta trwa i trwa. Obraz świata zamarł mu przed oczami i utknął w bezupływie.
Przechadzająca się po powierzchni kamienia pluskwa przystanęła, by popatrzeć z bliska w oko tego niezdarnego stworzenia. Robiła to, gdy czuła, że traci sztywność kręgosłupa, grunt pod nogami lub kontakt z rzeczywistością. To ją stawiało do pionu. Patrzyła w oko tego nędznego robaka i widziała jego przeszłe życie. Życie, które ledwie się w otchłani tli. Ktoś zatrzymał czas, ale i nie pozwolił odejść. Pluskwę przerażała myśl, że może skończyć podobnie. Ma swoją rolę i czas wracać. Przedstawienie musi trwać. Wbiła się więc w przebiegającego szczura i świeża, zatruta świdrowcem krew wypełniła ją ekstazą. A może to świdry ją umiejętnie drażniły?
 - Dobrze, dobrze… - pomyślała. - Taki mój los. Prawdziwy, struty i kaprawy. Taka sobie pozostanę.
Postanowiła wrócić jeszcze do kryształu nocą, gdy luna oświetli niemartwe oko robaka.
 - Może zorganizuję jakąś kameralną uroczystość z koleżankami? A może mszę? Może czarną? A może nie? Ale na czyją cześć? Jego, moją, naszą?
 - Przestań już mamrotać i spij. - powiedziała koleżanka trawiąca swą krew obok. - Ale jak będziesz szła to idę z tobą.

2016-10-28

Zmierzch.


Nadchodzi. Dać mu się zaskoczyć, czy nie dać mu się wywinąć? A może płaszcz na łeb i próbować przeczekać? Niewidzialnym się stać. Czy za triumf ciekawości pić? Tyle lat z zasadzek całym uchodził,  zgrozom snu na jawie i nie na jawie też. Lecz teraz… Zasłony ciężkie, stare i brudne zakrywają słońca zachód i słońca wschód. Lepiej już niech spadną na łeb. Niech spadnie wszystko na raz. Łatwiej potem posprzątać, gdy od zera albo do zera. Czas iść.

2016-10-26

Piękno pośmertnych barw.


W jesiennym mroku doszedł do kresu krętych myśli łącząc się z pejzażem. Stał się materialną eksplozją gnilnych barw. Słodkich, mocnych i cuchnących. Śmierci dłonie czule nakryły go płaszczem mchu. Zadbały, by po zimie nie zostało nic. Labirynt duszy okazał się zbyt nieprzewidywalny, zdradliwy i zupełnie nielogiczny. Jego własny labirynt, w którym teraz ucztują czerwie. Pod płaszczem zimowej pierzyny w ciszy i zapomnieniu dopełni się los. Powróci skąd przyszedł. Do natury, by powrócić jako pijawka lub wąż. Nie będzie pamiętał, kto przyjacielem był, a kto miłosnym uściskiem płuca wycisnął i kręgosłup zgruchotał. Zmęczony i zdecydowany niecierpliwi się.

2016-10-24

Ciepło jaskiń

Zaszczuty skrył się w głębi ziemi. Gdzieś wyżej jest życie, które go wypluło i lód, który mu kościec skuł.  Rdzewiejąca klinga, schowana w najciemniejszym kącie, niecierpliwi się tęskna czułej dłoni. Dłoni, która obejmie ją po raz ostatni. I po raz ostatni poczuje jej kojące ciepło. 
Nie miał siły się ruszać, ale wziął broń i powolnymi ruchami głaskał ostrze. Był tu tak długo sam, że słyszał jęki dusz tonących w podziemnej rzece wrzącej krwi. Zastanawiał się, czy tu, czy może gdzieś indziej odpocznie na wieki. Różne myśli mgłą zasnuwały mu upływający czas. Coraz rzadziej chciał budzić się w podziemnych skalnych korytarzach, ciągle sam.
Krwiste światło rzeki nie rozjaśniało za bardzo podziemi, ale jego oczy już przywykły. Przywykły też do samotności. Podniósł miecz i wpatrywał się w lśniący metal gdy zaświeciły się w nim czerwono diable oczy.
 - Do piekła! - wysyczała czarna postać, pomalowana krwią i ruszyła w jego stronę. - Nikt tam cię nie czeka prócz mnie.
 - Nie tak szybko! - krzyknął chcąc jednocześnie się obronić, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zardzewiałe ostrze brzytwy rozharatało gardło i krew trysnęła na skalną ścianę. Świat odpływał a morderczy szept sączył diabelski wiersz…
 - Tyle właśnie byłeś wart. Kilka nocnych mar. Mam tu twoje sny. Komuś je dam, komuś je dam… Na piersi kwiat się zalągł. Na krwi wyrósł…


2016-10-23

Octomenda


Czego tam bronisz ośmionogi? Czemu straszysz? A może tylko obserwujesz i czekasz? Fałszywy ruch, emocjonalny, nieprzemyślany, zgubny… Dopilnujesz by się stał, czy czuwasz by się nie stał? Oczy małe, schowane i fałszywie obojętne. Tak. Ty czekasz. Cierpliwie i stanowczo. Gdy ktoś tuż obok padnie, mimo tylu twoich wici, żadnej mu nie podasz. Wszystkich użyjesz, żeby chwycić i nie puścić. Nie dasz żadnych szans. Jednostronny masz swój świat, lepki, grząski i zamknięty. Dać ci dłoń, czy sięgniesz? A może już masz?

2016-10-22

Ślisko



Wściekłe, dzikie i pierwotne żądze bulgoczą w czaszce grzane żarem nienawiści i zemsty. Stoję na krawędzi snu i jawy. Gotowy by eksplodować i zarzygać wszystko kwasem oczy trawiącym. Moc kumulująca się w odnóżach czeka by wystrzelić ciało w jądro wojny. Chaos zasieję i śmierć. Płacz i dośmiertny żal. Ruszać czas, bo stawy implodują i na zawsze zostanę tu w środku płonący a na zewnątrz jak kamień zimny. Albo jak lód. Coraz słabszy, topniejący. Spalić tam czy spłonąć tu? Podmuch ciem losem niech.

2016-10-19

Nowe życie.



Ugodzony demon padł z dala od pola bitwy. Zabłąkana włócznia rozerwała szyję ciała, którego używał i odrąbała łeb tak, że zwisał na strzępie skóry. Siłą opętania zaciągną tę kupę flaków na skraj moczarów. Wściekłość kipiała w jego myślach. Będzie musiał znaleźć nowe ciało. Znowu straci czas. Na moczarach dźwięk odległych bitew rozpływał się w wieczornej mgle. Wiedział, że sam nie da rady opuścić martwego ciała już szumiącego mlaskającymi czerwiami. Musiał zdążyć przed świtem.
Luna rozświetliła bagienną wodę. Iskrzyła w oczach kochanków, którzy skryli się tu przed oczami świata. Drewniana łódź kołysała się w rytm splecionych ciał. Spragniona chłodu wody kobieca dłoń delikatnie wysunęła się z łodzi. Jej palce zatopiły się w rozszarpanej gardzieli trupa. Potężny skurcz spiął ciało niewiasty, która nie zdążyła nawet jęknąć, gdy demon zawładną jej ciałem. Nogi obejmujące młodzieńca zacisnęły się z diabelską siłą miażdżąc mu kręgosłup. Drugą ręką diablica szarpnęła głowę kochanka w tył łamiąc mu kark. Na moczarach zapanowała cisza.
Oświetlona światłem księżyca naga wiedźma stała na dryfującej łodzi charcząc diabelskie zaklęcia. Dotykała lubieżnie swojego ciała, jakby robiła to po raz pierwszy. W rzeczy samej robiła to po raz pierwszy w nowym życiu.

2016-10-18

Ostatni przystanek



W gwiazdach widział swoje przeszłe życie.
Choć widział je coraz słabiej zawsze prosił, by łóżko na noc przestawiano bliżej okna.
Odległy dźwięk zamykanych krat nie pozwalał zapomnieć gdzie jest i że nigdy już nie wróci.
W odległych zakamarkach swojej duszy szukał coraz słabszych obrazów z przeszłości. Obrazów, które przez wiele lat dodawały mu sił i pozwoliły przetrwać. Niestety ostatnio coraz mniej ich znajdował.

Ostatnie promienie karła



Czerwony karzeł umiera. Na jedynej w tym układzie planecie życie gaśnie pozostawiając piach i popiół. Niedopałki kryją się pod ziemią grzejąc się ciepłem gasnącego wnętrza planety.
Gdy przez gęste chmury przebije się słabe światło czerwonego karła, pomyje życia wypełzają z nor i grzeją swoje zmutowane garby. Sycą się przestrzenią skryci pod parasolem rubinowego światła. Parasola, który jednocześnie chroni przed złem przyczajonym w ciemnościach. Ci, którzy łaknęli zachodu słońca nigdy nie wrócili do podziemi. 
- Czas wracać. - powiedział Ćmiarz do towarzysza.
- Ile razy już wracaliśmy?
- O co pytasz?
- Ile razy wychodziliśmy? Po co wracamy? Mam dość. Dziś zostaję.
- Jak chcesz. 
Ćmiarz oddalił się w kierunku wejścia do podziemi. Tu nikt niczemu się nie dziwił.
Towarzysz spojrzał na rubinową gwiazdę znikającą powoli za horyzontem. Na ciemnym niebie zaczynały tańczyć nieśmiałe barwy, jakich dotąd nie widział. Był to najpiękniejszy widok w jego życiu. "Ciekawe jak to wyglądało nim słońce zgasło" - pomyślał.
Wraz ze zmrokiem nadeszło przeraźliwe zimno i dźwięki. Dźwięki niepodobne do niczego co znał. Piskliwe jak pocieranie szkłem o szkło. Jak komputerowy szum przenikający myśli. Zdążył jeszcze dostrzec niebieskawe światło zbliżające się błyskawicznie w jego stronę nim strach sparaliżował go kompletnie. Pisk niczym zimny sztylet przebił mu mózg, pozbawił czucia, odłączył od ciała. Żył, ale poza ciałem.
 - Witaj z Systemie Dziedzictwa Cywilizacji. Trwa sprawdzanie zawartości. Czekaj. - poinformował go beznamiętny głos, trochę przypominający głos samic jego gatunku. 
Czuł się dziwnie, niby świadomy tego co się dzieje, ale niezbyt mógł zapanować nad dźwiękami, obrazami, emocjami, wspomnieniami i całym tego typu gównem, które eksplodowało na nanosekundy w jego myślach i zaraz znikało.
 - Trwa sprawdzanie zawartości. Czekaj. - znowu ten sam komunikat. - System wyszukuje informacji wartościowych, które zostaną zarchiwizowane. Czekaj.
Zupełnie zapomniał, że miał kiedyś ciało. Powoli przyzwyczajał się do nowej rzeczywistości. Zaczął odczuwać, że nie jest tutaj sam. To był jakiś inny nowy świat. Powinien czuć się przerażony, ale właściwie stawał się coraz bardziej zrelaksowany. W pewnym momencie zrozumiał, że ktoś próbuje się z nim skontaktować. Skierował ku niemu myśli i już miał coś "powiedzieć" gdy usłyszał:
- Sprawdzanie zakończone. System nie odnalazł informacji przedstawiających wartość dla SDC. Odłączam sys...oij[o[pzid]0c87-39hoim9au4=tx,jjpc............___________

2016-10-17

Tchnienie



Władca stanął przed świątynią, pchnął wrota i zamarł. W środku nie było nic poza ciałem rozdrapanym po całej podłodze. Szczury dojadały resztki kapłana. W powietrzu czuć było śmierć. Mimo to musiał wejść. Musiał dostać się do lochu.
Głęboko pod ziemią skalne sklepienie migotało ciepłymi barwami życia jakby drwiąc sobie z tego, co miało nadejść.
Król podszedł do studni przeznaczenia. Żółto-zielone światło bijące z podziemi oświetliło jego pomarszczoną twarz i puste oczodoły. Diabeł żyjący w ciele tego dawno zmarłego człowieka spojrzał w przyszłość.
 - Bracie, co widzisz? - wycharczała stojąca tuż za władcą przeraźliwe chuda postać.
 - Dzień zapłaty. Czas klątw nadchodzi.
Roześmiali się a śmiech echem rozszedł się po ścianach.
W jaskini głęboko pod lochem zadrżała stara skrzynia. Rechot przerwał ciszę skał i rozbudził ukrytego w niej wojownika. Zło tchnęło w niego zaciekawienie i dawno uleciałe życie. Głęboko w czeluściach podświadomości dojrzał światło i wpatrzone w niego oczy demona.
 - Witaj. Czas wstać…

2016-10-16

Wogiennik



- I co z tego, że z przodu pożoga. Co z tego, że ogień wypala na czole znak. Co z tego, że oczy zagotowanym białkiem zaszły. Nogi gdy urwane siłą ducha pociągnę, łapy przetrącone bezwładne będę pchać.
Myśli od jaja w mózgu zagnieżdżone pchają robala Smroda do przodu. Szepcze sam do siebie dodając sobie otuchy.
- Co ty tam mruczysz?- zapytał go sunący obok na plecach skrzydlaty cień. Ale robal go nie dosłyszał i dalej sączył słowa pod nosem.
- Ciałem w popiół a duchem w dym. Rozwieje mnie wiaterek na cztery strony łąki. Wszędzie i nigdzie będę sobie był. Tyle dróg wprzód a każda w końcu w piach. Po co tak się męczyć? Nie lepiej nagły ciach?
- Ty wiesz, że ja cię nie do końca słyszę? Nieroztropnie dość. Ale co mnie to…
Cień spoglądał mu prosto w twarz podpierając swoją głowę skrzydłem. Cały czas sunął obok potępieńca. Dotarli do bramy. Ognisty wiatr stał się tak głośny, że już nikt nikogo nie słyszał. Cień uznał, że dwa razy prosić to aż nadto, więc bez zbędnej zwłoki wydrapał pazurem na czole Smroda ścieżkę Wenus z gwiaździstego nieba.
- Masz tu bilet. Nie będziesz musiał stać w kolejce.
I zniknął. Robal stanął przed kołatką i zastukał. Znak na czole palił go niemiłosiernie. Zza uchylonej bramy wychylił się kolejny skrzydłacz i przysuną ryj do Smroda.
- Cień ci to wydrapał? I pewnie na plecach sobie leżał?
Smród kiwnął głową.
- No to masz pecha. Jest odwrotnie. Lecisz na dół. Trzeba się było skupić.
Szczęśliwie dla siebie samego robal znów się zamyślił  i nie zauważył jak Skrzydłacz zrzucił go w czeluście piekielne. Chyba krwisunek palił go zbyt mocno.

2016-10-14

Zgniłkowe sny



Ciało z lekka nadgnite. W grunt zaczyna wrastać i już nawet wiatr go nie przesuwa. Ręce i nogi niedawno jeszcze sztywno ku górze wyciągnięte zwisły każde w inną stronę. Liście jesienne opadły i czasem światło gwiazd odbije się w oczach martwego ciała. Martwego ciała, bo dusza wewnątrz ciągle jest. Jest uwięziona i nie może się wydostać. Ktoś tu o kimś zapomniał albo właśnie nie zapomniał.
 - O czym śnisz tam w głębi? - zapytał kruk, który podleciał i pazurem drapał brzuch zgniłka sprawdzając czy nadaje się do zżarcia
 - Chcę już stąd wyjść.
Kruk podskoczył z wrażenia.
 - Co?!
 - No to.
Ptaszysko przybliżyło swoje oko do oka zgniłka podejrzliwie.
 - Siedzisz tam? I podglądasz życie? Nieładnie.
I wydłubał oko dziobem. Potem spróbował obrócić truchło nogą, ale zrobił tylko dziurę przez którą wypadły robaki zjadające wnętrzności.
 - A do dupy to. Nic ciekawego tu nie ma.
Zawinął skrzydłem i odleciał. Zgniłek nie otrząsną się jeszcze po utracie oka gdy znienacka kruk wrócił i wydłubał mu drugie oko.
 - Jak byś cicho siedział to mógłbyś w nocy do księżyca popłakać.
Znowu odleciał i znowu wrócił.
 - No dobra. Jak padnę to wspomnę tam o tobie, bo chyba zapomnieli. Za jakieś 100 lat na oko. "Na oko"…
Zaśmiał się, odleciał i zaraz wrócił.
 - Właśnie dotarło do mnie co powiedziałem. 100 lat. Ale zawsze lepsze to niż nic. No to cześć.
Dziobnął dwa robaki z brzucha i odleciał.
Zgniłek zaczął przeklinać wszystkich znanych mu bogów i wyzywać wszelkie demony. Chciał za wszelką cenę już odejść. Gdziekolwiek. Ale jego życie było tak nijakie, że nawet teraz nikt nie zwrócił na niego uwagi.

2016-10-13

Medyk




 - Przyłóż dłoń do mego czoła. Chcę poczuć, że zakończyło się szaleństwo. Przyciśnij z całych sił.
Przyłożyłem rozgrzaną dłoń do zrogowaciałego czoła medyka. Było zdumiewająco zimne jak na okoliczności, w których przyszło nam się spotkać. Medyk przymknął oczy i wczytywał się w pulsującą w dłoni krew. Wszyscy w jaskini ucichli. Po dłuższej chwili spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział cicho:
 - Zwiążcie go!
Nim zdążyłem drgnąć byłem przywiązany za ręce i nogi do wilgotnej ściany. Olbrzymi i śmierdzący strażnik dociskał moją szyję rzemieniem. Nawet gdybym chciał coś powiedzieć to i tak nie byłbym w stanie.
- Nie wszystko mi powiedziałeś. Zapłacisz.
Przysunął swoją twarz do mojej, rozdziawił paszczę i uśpił zgniłym chuchem resztek zębów.

Po przebudzeniu leżałem na kamiennym blacie przywiązany jak skazaniec na krześle elektrycznym. W miejscu trzewi była pustka. Wszystko wypatroszone. Żyłem tylko dlatego, że Medyk podłączył mnie do dziwacznej organicznej aparatury, która pompowała i filtrowała krew oraz dostarczała wszystkiego co potrzebne do wegetacji. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności dostrzegłem, że  różnych częściach rozległej jaskini leżało więcej takich jak ja. Wszyscy byliśmy podłączeni do wspólnej instalacji. Po środku pulsowało niemal niezauważalnie czerwone światło wewnątrz czegoś, co wyglądało na gigantyczny kokon. Zaczynałem rozumieć...
- Widzę, że zdążyłeś się już rozejrzeć. Pewnie chcesz wiedzieć cóż tam się kluje. Nie, nie pytaj. Zresztą i tak jesteś po resekcji wszelkich zbędnych narządów, więc nie masz czym zapytać.
Medyk roześmiał się a echo jego rechoto-skrzeku długo jeszcze rozbrzmiewało w jaskini.
- Zastanawiam się czy warto strzępić jęzor. No nie. Nie warto. Zaraz wytnę ci zbędne fragmenty mózgu i nie będzie to już dla ciebie ważne. Ciao.
Instalacja, do której byłem podłączony ożyła i czułem jak węże nerwo-żył wślizgują mi się do wnętrza czaszki. Świat zatrzeszczał, skrzywił się i znikł.

2016-10-12

Wilgotne kwiaty





Koścista łapa demona chwyciła kilka małych, chudych trujących grzybów rosnących na grobie wisielca, wyrwała je razem z mchem i schowała do skórzanego mieszka. Czarna postać oddalała się w świetle księżyca szepcąc sama do siebie.
 - Tyle właśnie byłeś wart. Kilka nocnych mar. Mam tu twoje sny. Komuś je dam, komuś je dam… Na piersi kwiat się zalągł. Na krwi wyrósł luną oświetlony. Ostatni raz spoglądasz na gwiazdy w ziemi zakopany. Kwiat przekwitnie i czarna chmura zakryje twoje oczy. Nikt nigdy gotowy na to nie jest. Sam z podziemi nie wyjdziesz choć sam się tam wybrałeś. Sam tam teraz będziesz gnił. Słyszysz te podziemne dzwony? Nie dla ciebie one. Ty w mokrym mlasku glist ziemią się staniesz a dusza twoja wsiąknie aż do piekieł. Tam spotkamy się, tam spotkamy się…

2016-10-11

Arachnokron


 - Spojrzyj na mnie. Godziny cieniem czytaj. Czasu masz niewiele. Płonę. Wkrótce popiół po mnie zostanie. Postój chwilę tu ze mną. Proszę.
Oczy Arachnokrona już dawno wyblakły, ale powłoka jeszcze jakoś się trzymała. Kronoczyt lubił go od zawsze. Stał teraz obok i patrzył na jego ostatnie chwile.
 - Odrodzisz się?
 - Jak zawsze, ale my się już nie spotkamy.
 - Skąd…?
 - Masz niewiele czasu. Ona jest już w drodze.
Kronoczyt zrozumiał w mgnieniu oka. Odwrócił się błyskawicznie uzbrajając kolce jadowe i zamarł ugodzony żądłem w brzuch.
Nie umarł. Potwór wtłoczył mu do trzewi swoje larwy.
 - To teraz sobie pozdychasz, a moje pociechy żywcem cię od środka powyżerają - wycedził kat do swojej ofiary po czym odwrócił się w kierunku Arachnokrona.
 - Dzięki. Znowu jakoś się udało.
Arachnokron podniósł się, otrzepał nogi, podszedł do zamroczonego Kronoczyta i spojrzał mu w oczy.
 - Będzie łaskotać.
Roześmiał się w głos i odszedł w drugą stronę. Na odchodne krzyknął do Potwora:
 - Truchło dla mnie!
 - Jasne. Jak zwykle…

Przed bramą.


 - W oczy mi spójrz. To nie ja zabiłam cię. Jad na moim kolcu głębiej ktoś zgotował. Jam posłańcem tylko.
Łżywy uśmiech przeczył temu co właśnie wycharczała diablica zemsty. Powoli i majestatycznie przechodziła przez uchyloną bramę. Czerwone światło tańczyło za jej plecami a wokół podążały cienie nerwowo rozbiegane po mokrych kamiennych ścianach.
 - Mamy jeszcze czas zanim jego krew na ściany tryśnie. Zostawcie go. Niech poleży.
Cienie przyczaiły się za diablą córką wyraźnie niezadowolone.
 - Wiesz, wy ludzie potrzebujecie tylko głowy i torsu, by ducha utrzymać. Pokażę ci.
Podeszła do nieszczęśnika, który był tu przede mną. Jęczał coś niezrozumiale. Pochyliła się nad nim i wysyczała mu zaklęcie do ucha. Cienie wpadły w ekstazę skacząc ze ściany na ścianę bezgłośnie. On próbował coś wykrzyczeć ale otwierał tylko usta w bezgłośnym strachu.
Czarne skrzydła zabójczyni przeszedł dreszcz rozkoszy. Chwyciła go za tułów dwiema mackami i uniosła. Trzecia macka powoli przekręcała jego ramiona staw po stawie. Kości trzaskały i rozrywały skórę. Krew spływała do wykutych arterii w skale i płynęła w głąb ziemi przez uchyloną bramę. Jad nie pozwalał mu stracić świadomości. Biedak czuł wszystko dokładnie, ale nie mógł wydać z siebie głosu. Kolejno wszystkie członki zostały powykręcane i wisiały na skrawkach skóry. Później diablica chwyciła go za męskość i pociągnęła powoli. Urwany kawałek mięsa zostawił po sobie otwór, przez który macki wyciągały kolejno wszystkie organy. Te z mlaskiem przyklejały się do posadzki.
 - Jak widzisz on ciągle żyje i nawet jest tu z nami. Prawda?
Zmasakrowany strzęp człowieka kiwnął głową.
 - Będzie jeszcze jakiś czas. Dopóki nie zajmą się nim moje kochanki. Bo wiesz, przez bramę przechodzi tylko dusza i to one ją zabierają. Tam na dół. Do ojca.
Wysunęła swój jęzor i chwyciła nim język człowieka. Powoli z namaszczeniem wyrwała go razem z kawałkiem gardła i rzuciła na podłogę. Macki delikatnie niczym palce matki dotknęły jego oczu i wcisnęły z całej siły w głąb czaszki. Czerwona masa eksplodowała wprost na lico diablicy. Znów przeszedł ją dreszcz rozkoszy. Rzuciła ciało na podłogę i skinęła na cienie.
 - Teraz wy moje kochane. Tylko tak, jak umiecie najlepiej. Zasłużył.
Cienie wślizgnęły się do jego ciała, które skurczyło się w konwulsji. Twarz zastygła w nieopisanym przerażeniu.
Diablica zemsty powoli odwróciła się w moją stronę. Zbliżyła obrzydliwe oblicze do mojej twarzy, powąchała i prychnęła jak stara klacz.
 - Jeszcze nie. Będziesz musiał poczekać. Ale przynajmniej wiesz na co.
Odwróciła się i szybko znikła za bramą razem ze swoimi cieniami.

2016-10-10

Pieszczota



- Pogłaszcz mnie po plecach. Zegnij delikatnie palce i przesuń od głowy w dół. Skrzydła ledwie muśnij. Delikatne są. Jak się sprawisz dostaniesz świeżą larwę.
Ucieszyłem się, bo wczorajsza była już mocno podgniła. Głaskałem diable plecy i patrzyłem jak od czasu do czasu dreszcz przechodzi ją od tułowia w dół. Odwłok zaczynał pęcznieć. Zaraz będzie smród. Powoli razem ze śluzem i ropą wyszła z odwłoka larwa. Ruszała się delikatnie.
 - Jest twoja. Bierz i nie chcę tego widzieć.
Chwyciłem dziecię i już chciałem biec jak najszybciej i jak najdalej ale… ten cholerny śluz. Larwa wyślizgnęła się na kamienną podłogę, pojechała pod ścianę a ja wpadłem stopami wprost w jej brzuch. Jedna wielka czerwono-żółta cuchnąca plama a ja w środku. Podniosłem ręce, z palców ściekała mi breja pazurami wampira.
 - Odwracać się czy raczej nie? - spytała larwia mać.
Nie było sensu odpowiadać. Oboje to wiedzieliśmy.
 - Podejdź do mnie robaku. Od przodu. Przytulę cię do mego serca.
Zwymiotowałem. Wstałem przy pomocy strażników, którzy byli również bardzo pomocni w dociągnięciu mnie przed oblicze potwory. Trzymali mocno.
 - Dałam ci taki piękny prezent. Moje dziecię do pożarcia. A ty rozsmarowałeś je po ścianie.
 - I podłodze - dopowiedział strażnik.
 - I podłodze. Ale pozwolę ci się zrehabilitować. Dostąpisz zaszczytu połączenia się ze mną. Razem stworzymy nowe…
Zwymiotowałem na pierś stojącego przede mną potwora. Jej rozwinięte skrzydła utworzyły nad nami baldachim.
 - Bliżej! - warknęła, a jej głos obudził wszystkie mary.
Strażnicy docisnęli mnie do jej nagich piersi tak mocno, że czułem bicie wszystkich jej serc. Nasze paszcze połączyły się i teraz ona wyrzygała mi kwas prosto w gardło. Strażnicy puścili bezwładne ramiona ale nie upadłem. Demon wsysał mnie. Nadtrawione wnętrzności, potem kości a na końcu zniekształconą powłokę. Głowa odpadła odgryziona na podłogę.

 - Pogłaszcz mnie po plecach - szepnęła absolutnie nieadekwatnie do sytuacji.
Następny potępieniec podszedł od tyłu do maciory i delikatnie opuszkami palców muskał jej grzbiet.

Idź już.



 - Nie ociągaj się.
 - Kiedy w końcu?
 - Zdychaj.
Szepty owijały się turbanem wokół głowy.
Myśli błądziły raz dalej, raz bliżej. Bywało, że nawet spadały na dno realnego świata. Tuż obok maski. Maski używanej gdy ktoś się zbliża. Sztuczne wąsy, zęby wampira i ciach.
Razem z tym drugim mieli zawsze wiele bardzo ważnych rzeczy do zrobienia. Jeden patrzył przez peryskop i sprawdzał czy wszystko co rozpoczęte nie zbliża przypadkiem do końca. Wszelkie niebezpieczeństwo tego typu należało gasić w zarodku, znaleźć problem chwilowo niemożliwy do rozwiązania i jeszcze go skomplikować. Ogień frustracji należy pielęgnować. Nie dopuszczać do stanu dążącego do rozwiązania. Bo może nadejść czas, gdy...
W każdą stronę po horyzont nic. Betonowe pole. Gdzie tu iść? Wszędzie jest to samo i zawsze wszędzie tak samo daleko. Ciężary dźwigam zupełnie bez sensu nikomu nie potrzebne. Mi też. Przystanę, sięgnę ręką do serca. Zupełnie spokojnie wyrwę je z aortą i popatrzę jak przestaje bić. Moja energia się wyzeruje. W końcu. A wtedy będzie można absolutnie bez wahania z poczuciem misji i spełnienia uwolnić świat od siebie. Tak, żeby nikomu nie przeszło przez myśl żałować. To ma być ulga. Dla wszystkich. To ma być działanie społecznie uzasadnione i potrzebne. Bez sentymentów.

2016-10-09

Strute tatuaże.


W dole czekam. Zimno tu choć bredzą, że gorąco. Spieszno ci czy nie? Teraz czy później, to nie ma znaczenia. Spotkamy się i tak. Nie ma takiej rzeki, z której czysty wyjdziesz. W skórę zatrute tatuaże sam sobie wkułeś. Czuję cię i w bezruchu czuwam. Błądzisz, wracasz, kręcisz i do przodu już nie idziesz. Skrzydłem cię nakryłem. Puste moje oczodoły, nic tam nie wypatrzysz. Wkrótce larwy cię zeżrą a z pleców wyrośnie chwast. Myśli moje po świecie muchami krążą zawsze wokół ciebie, bo zapomnieć się nie dajesz. Wkrótce znajdę ci niewygodny kąt gdzieś w marnej części piekła. Sam o sobie zapomnisz a dym rozwieje wiatr.

2016-10-08

Żmijny swąd.


Czy lepiej tu, czy może tam? Tu zimo i deszcz. Ostrza plecy tną. Żmije i padalce pod nogami. Ślisko. Szpony rozdrapują stare rany do krwi i płaczą, że pazury pobrudziły. Uciec nie ma dokąd. Wszędzie kolce zastawione, czujny kaci wzrok i palce obślizgłe czuwają muskając grzbiet szepcąc "nie oddalaj się i nie zbliżaj się".
Języki długie i poskręcane przez uszy myśli wyczytują. Projekcję urządzają przez własne krzywe szkiełka i recenzują. Poniewierają. Wiecznie nienasyceni wyciskają toksyny łechtając się nawzajem. Swąd i brud.
Strach tu być ale i niełatwo wyjść. Wspiąć się trzeba, nie obracać i rzucić. Tak, strach tu być.

2016-10-07

Paskrytożyt


Przyczajony w zakamarkach. Cicho czai się. Zawsze gdzieś tu jest. Gotów by w ułamku sekundy skazić myśli. Struć jadem i zasmrodzić tak, żeby nie dało się nad tym zapanować. Jaja puszczone w krwiobieg wszczynają bój. Podstępny, jadowity, robaczywy i zgubny. Dezorientacja toczy w złe strony a ciało poddaje się instynktowi. Strutemu i pozbawionemu dotyku chłodnych murów. Ciało zapada się w fetorze obślizgłych decyzji. Każdy ruch to swąd przenikający ciało, odór, którego nic nigdy już nie zmyje. Wystarczy uchylić bramę, by niepowstrzymany rój myśli zagnieździł się w mózgu, wpełzł wszędzie gdzie nie zdążysz się obronić i wszczął pożogę. Nie ma zwycięstwa, które zapewni spokój.
On zawsze gdzieś tu jest i czeka. Sprytny i zły. Drugi ja. Leniwie bezwzględny i wiecznie silniejszy.

2016-10-05

Do gwiazd



Za nim już co miało być, z przodu nic. Ślad znikł nim błoto zdążyło zaschnąć. Zdusił w sobie iskrę i zadeptał ogień. Nijaki los sam sobie sprawił. Przyłożył głowę do zimnego kamienia licząc na przebudzenie. Cisza go przygniotła a przed oczami pustka i dół. Przepaść bez dna, mgielna i czarna.
Kolorowe skrzydła cieszyły cudzy wzrok i odwracały wzrok. Dla niego to płaszcz. Zbroja i twierdza, wewnątrz której zupełnie inny świat. Nie ma go już. Rozpierzchł się na wietrze, wyciekł przez rdzawe dziury i palce skostniałe w jesienny wieczór. Zimowy wiatr już czuć. Z nim odleci życie i zniknie bez śladu w przestrzeni. Atomy powrócą do gwiazd.

2016-10-03

Gdy spadnę na dno.


W ciszy i mroku stąpam po kamiennej podłodze sunąc palcem po ścianie by nie tracić równowagi. Stęchłe powietrze drga w rytm pajęczych odnóży tkających sieć. Czas tka pułapkę.
Sunę bezgłośnie a arachnomelodia coraz wyraźniej kłuje moje bębenki. Jest zimno, ale pot spływa mi po plecach. Fetor staje się nie do wytrzymania. Przenikam przez wystawione dłonie gnijących żywcem ludzi zaklętych w pajęcze kokony przylepione do wilgotnych ścian katakumb. Widzę ich myśli. Kusicielskie demony, samice, lichwa sklejająca powieki, włosy w ustach, ból rozsądzający pierś. Wzywają milczeniem pomocy ale tu nikt nikomu nie pomoże. Nigdy.
Czuję ciepło na twarzy. Jestem blisko.
 - Skręciłeś. Mogłeś iść prosto. W szlamie i gnoju utonąłeś. Tak trudno było patrzeć tylko w przód? Gnije ci mózg. Twój układ nerwowy jest strzępem przeszłości. Nic tam po tobie. Tu będziesz miał czas na żal. Ciało zgnije ale ducha zatrzymam. Utkam ci specjalną ciasną sieć.
Jedwabna nić rozpoczyna delikatnie muskać ciało. Jak poranne słońce ogrzewa i otula. Prawdziwie troskliwe odnóża układają mnie do snu. Oczy skupione hipnotyzują mózg.
 - Zostań. Bądź tu. Na zawsze. Niczego już nie zdeptasz.
Palący jad rozpalił mi trzewia. Stało się.

2016-09-30

Czarny strumień



Zegar uporczywie tyka nie mogąc dogonić rytmu spadających kropel, które ryją bruzdy przez środek mózgu. Siedzę w obskurnym pomieszczeniu zapadając powoli w sen.
 - Czyż nie chciałeś mnie poznać?
Beznamiętny, nijaki głos brzmi jak tępe uderzenie w pęknięty dzwon. Zimne i lepkie odnóża zaczynają badać moje ciało delikatnymi dotknięciami. Są obleśne a ja lepię się do czegoś mokrego. Zza nocnych chmur wyłania się księżyc ale ciągle nic nie widzę. Macki nie przestają mnie poznawać. Nade mną pojawia się oświetlona z tyłu pajęcza głowa.  Wiem dlaczego próbuje wcisnąć mi włochatą łapę do ust.
Ma białe oczy ślepca.
 - Czarna woda sączy się powoli. Gdy opuści ten jar przestrzeń daje jej nowe życie. Rozumiesz?
Nie mogę odpowiedzieć. Potężny odwłok dociska mi nogi i brzuch. Smród nie do wytrzymania.
 - Wybieraj. Możesz popłynąć za mną albo zostać.
Tam jest to o czym marzysz. Jeśli wrócisz przez źródło klamry na piersi cię zaduszą i zniszczą. Możesz obudzić się tylko raz. Tu albo tam. Wybieraj.
Moje ręce odginają się nienaturalnie w tył i zaczynam brodzić wpatrzony w lunę. Nie mam pojęcia w którą stronę.

2016-09-24

W ciemności.

Muchem zawładnęła nieopanowana żądza lotu. Leciał bezmyślnie i na oślep. Nic nie widział, słońce zaszło już dość dawno i tylko cudem nie wpadał na mijane drzewa. Wewnętrzny ogień rozpalał się karmiony wiatrem budząc w Muchu śpiące larwy. Mięso. Zbliżało się mięso. Czuł, że jest go dużo i że nie on jeden będzie miał swoja wielka chwilę.
Odwłok wypełniony był płonącym węglem. Ale… coś go zaniepokoiło. Było coś więcej niż mięso. Jęki. Ludzkie jęki i wilki.
Wypadł z lasu na otwarte pole. Mięso ludzkie mieszało się z końskim. Wokół było wszystko: łajno, fetor wymiocin i rozlanych wnętrzności z niestrawionym żarciem. Pod lasem wataha rozszarpywała na kawały coś co było całkiem niedawno człowiekiem. Ciała żołnierzy lśniły w świetle księżyca.
Much odleciał jak najdalej, chciał dać jak najwięcej szans swoim małym czerwiom. Krążył szukając najlepszego miejsca przysiadając co rusz na truchle by się posilić.
 - Nie daj mnie rozszarpać. Nie pozwól, by wilki i ptaki rozniosły moje ciało na cztery strony świata. Proszę…
 Much zatrzymał się w czasie. Ktoś do niego mówi i on to rozumie. Był sparaliżowany ze strachu.
 - Proszę pomóż mi. Spraw, by został ze mnie tylko szkielet.
 Zaczynało do niego docierać, ze te słowa płyną w jego kierunku.
 - Co ja mogę? Jestem tylko Muchem. Kiedyś może, ale teraz…
 - Przecież się znamy. Nie pamiętasz mnie? Walczyliśmy ramię w ramię. Wieki temu. Każdy z nas inaczej…
 - Ale co ja teraz mogę? Jestem muchą.
 - Możemy się oswobodzić razem.
 - Zrobię o co mnie poprosisz. Ale potem mnie zabijesz.
 - Dobrze. Spotkamy się w następnym świecie. A teraz złóż jaja w moich oczodołach i w rozszarpanym boku.
Much zrobił to o co prosił go przyjaciel. Całe wieki temu jako zabójcy… ale co to ma za znaczenie teraz.
 - Już - powiedział Much. Usiadł na dłoni człowieka, który zacisnął ją resztkami sił i który żył jeszcze gdy larwy pożerały  resztki jego oczu. Szmer czerwi był przeraźliwe wyraźny i czuł dokładnie kiedy dobrały się do mózgu. Migawki, obrazy, dźwięki, kolory, zapachy, wszystko osobno i na raz. Potem nic.

2016-09-19

Diabelski deszcz

Ciało spadło na wystającą skałę na dnie parowu. Trzask łamanych żeber był ledwie słyszalny i przy wszystkich innych ranach był niezauważalną drobnostką. Garth miał głowę skierowaną ku niebu. Czuł gorąc chmur czerwonych kotłujących się, jak gdyby lada chwila miały zrzucić deszcz diabelsko płonących meteorów. Nie widział ich, gdyż oczy wyłupał mu kat. Na policzkach czuł ciepłą krew sączącą się z oczodołów.
Zimne skały i gorąc z góry. Jakże przewrotnie brzmi teraz jego imię...
Połamane podczas przesłuchania ręce i nogi zwisały bezwładnie. Leżał zdany na łaskę bogów. Był zbyt dumny, by o to prosić, ale z ulgą przywitałby śmierć. Teraz mógł tylko czekać. Przechodzący nad nim po kamiennym moście ludzie mieli uciechę rzucając na niego śmieci, kamienie i łzy. Na szczęście mało kto trafiał.
Razem z dzwonami wzywającymi na wieczorne modły nadgryziony kawałek mięsa spadł prosto na nagi brzuch konającego. Tuż obok kilkudniowej rany, która powoli zaczynała ropieć. Garth poczuł uderzenie i zaraz po tym smród gnijącego mięsa gorszy niż smród jego własnych ran. Zdał sobie sprawę, że najgorsze przed nim. Czeka go powolna śmierć, bolesna i obrzydliwa. Miał tylko nadzieję, że uwolni go diabelski deszcz, zanim hordy owadów zaczną składać w nim jaja a czerwie zeżrą jego serce. 

2016-09-16

Sieć sieciowana

Zrobienie porządnej sieci na muchy to wyzwanie. Sieci, o której nikt nigdy nie powie, że gdzieś widział lepszą. Sieć bez żadnych słabych punktów. Najlepiej wykonaną, doskonale zaprojektowaną.  To będzie dzieło, które przyćmi pierwszy lot w kosmos. Postanowił wszystko sam osobiście przygotować i sprawdzić z każdej strony. Pełna eksploracja wszystkich aspektów i ewentualnych problemów. Tych, które mogą wystąpić, mogłyby wystąpić w pewnych okolicznościach a także tych, które raczej nie wystąpią, ale profesjonalizm wymaga, żeby także je przewidzieć i rozwiązać. Tak teoretycznie rozwiązać. Musiał być gotowy na wszelkie nieprzewidziane problemy. Chciał być pierwszym pająkiem, który przewidzi nieprzewidywalne i wykona niewykonalne. Miała to być epicka sieć, o której będzie się czytało w książkach do historii dla klasy pierwszej szkoły podstawowej. Specjalnie dla tej sieci powstanie taka książka.
Myślał o specjalnych, najlepszych narzędziach. Tylko takie narzędzia były warte jego uwagi. Ale i one potrzebowały ulepszeń, które opracował. Wymarzył sobie genialne narzędzia usprawniające. Pławił się w podążaniu kolejnymi ścieżkami postępu i coraz bardziej gardził niekompetencją i ignorancją innych pająków. Był wielkim planistą a inne pająki nie nadążały za jego geniuszem. Nie rozumiały wagi posiadania najlepszej sieci świata. Czuł, że jest lepszy, inteligentniejszy, czuł, że… że coś by zjadł. Spojrzał na pergamin z projektem. Był tam tylko jego cień. Długi, płaski i nieruchomy.
 - Hej muchy! Nie macie szans. Zrozumcie! Lepiej od razu się poddajcie.
Cisza.
 - Hej! Ostatnia szansa! Jak ją zrobię to zobaczycie!
Cisza.
 -  A… mam to gdzieś. Sami są sobie winni. W sumie nawet tak planowałem.
I uschnął.

2016-09-15

Pajątmatyka

Wycieńczyłem się do zera. Padłem na kolana. Wszystko mi się miesza. Cyfry, plusy, minusy i inne takie trudne rzeczy ślizgają mi się po sierści i łysieję od tego. Masuję skronie, wylizuję syry i nic się nie dzieje. Nic. Łeb mi pęka. Poleżę i niepodumam. 
Mam niebywale rozwinięty mózg, który potrzebuje żarcia. Może rozciągnę siatę na fruwaka? Eeee, nie mam siły. Żadna nić mi z tyłka teraz nie wylezie. Spróbuję wylizać coś z papieru. Chodźcie do mnie roztoczki. Kupa. Wytarłem wszystkie włochami jak zliczałem.
I po co to wszystko? Po co? Zaczynają się pytania egzystencjalne. Niedobrze. Dupa mi zmalała, nici z nici. Przylgnąłem do papieru i łudzę się, że jeszcze wstanę. Otóż nie wstanę. Jakie to piękne mieć taki mózg, który liczy. Policzyłem tyle super ważnych cyfer, jakem matematyki Lucyfer… ojoj. Źle. Głupie rymowanki. Słabnę. Liczyłem, ważyłem i dużo innych tam  yłem tylko żarcia nie zażyłem. Cóż. To by było na tyle. Chociaż… spróbuję wylizać atrament. Będzie sympatycznie. Znów głupie żarty. Nie pomagają nic a nic. 
Robi się chłodno. Zapomniałem policzyć na siebie. O, cieplej. A nie… to tylko… nie wiem co. Ogień piekielny… no tak, wezwałem Lucka z podziemi i mam. Tak, tak, już się zbieram. Lepiej, żeby nie czekał. Jeszcze się wścieknie.

2016-09-12

Nóżki



Mamunia zawsze mi powtarzała, że jestem najpiękniejsza na świecie. Nawet gdy byłam najmniejszą larwunią na świńskim łajnie to wszystkie stare muchy tylko za mną się oglądały. Tak mówiła mamusia, bo ja nie miałam jeszcze tylu ocząt by to wszystko zauważyć. A potem gdy już wyrosły mi skrzydełka to mamunia w koło powtarzała, że nigdy takich pięknych skrzydełek nie widziała. A widziała dużo skrzydełek bo ma osiem tysięcy małych oczek. A jak patrzyła w moje oczki to mówiła, że nigdy nie widziała tylu najpiękniejszych oczków na raz. A trzeba wam wiedzieć, że widziała w sumie 64 miliony oczek, bo każde jej oczko widziało wszystkie moje oczka. I to na raz. Zawsze dbała bym nie za bardzo przytyła, żeby dokładnie było widać wszystkie moje włoski na nóżkach. Podobno te stare świntuchy zabijają się za takie nóżki. Mamusia mówi, że na pewno się pozabijają by je złapać. A pasiasty odwłoczek też mam najwydatniejszy zdaniem mamusi. Już niejeden się tłusty śmierdziel pali się by na niego wskoczyć. Ja w sumie też bym już chętnie....tylko muszę odkleić te pieprzone syry od liścia!

Posępny Łowca

Wsiadając do dyliżansu wziął głęboki wdech by poczuć ten charakterystyczny stęchły zapach, który obudził jego czujność. Jak zawsze zajął miejsce w rogu, tyłem do miejsca woźnicy. Będzie mógł swobodnie skupić się na zadaniu ignorując pozostałych pasażerów, którzy będą zajęci bezsensowną paplaniną albo podziwianiem nie wiadomo czego za oknami albo… Ale to nie jest ważne. Przez wiele lat nauczył się pomijać wszystko, co mogłoby go rozproszyć. Jest tu tylko z powodu jednej osoby. Tej, którą Dagon wskazał mu w kościele gdy szepty z konfesjonału muskały jego mózg.
Był Łowcą. W różnych świątyniach świata słowa zdrajców, złodziei, kłamców i zabójców pojawiały się i rozpływały we mgle jego myśli. Kiedy zaczynały ostro ranić niczym skalpel zaczynał odczuwać śmiertelny chłód. Chłód duszy człowieka w konfesjonale szeptającej i zaklinającej go by zapomniał lub darował. Nie mógł tego zrobić. Jej los był od tej chwili w jego rękach a on miał swój kontrakt. Za oddech i bicie serca zapłacił wieczną służbą, wzrokiem i słuchem. 
Teraz, w dyliżansie jego zadanie było jasne i konkretne. Znał przyszłość wszystkich pasażerów. Śmierć. Fortuna im nie sprzyjała. Koniec podróży będzie niespodziewany i nagły tylko dlatego, że ich ścieżka przecięła się ze ścieżką dezertera. Człowieka, który wiele lat temu złamał przysięgę i znikł. Dagon nigdy nie darował. Tych, którzy kryli się przed nim na pustyniach i w górach odnajdowali jego Łowcy. Sprowadzali z powrotem na morze, gdzie odbierał to, co zapisane było w kontrakcie. Bezwzględnie. 
Słońce zachodziło a znad horyzontu napływały granatowo pomarańczowe chmury. Konie szarpnęły i koła ruszyły po kamieniach. Łowca upewnił się, że ma nad nimi kontrolę zmuszając je do rżenia. Zadowolony zagłębił się w narożnik siedzenia a na jego twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. Dłonie oparł na rzeźbionej rękojeści laski. Pozostałych przeszedł zimny dreszcz. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Koła hałasowały ale wewnątrz panowała cisza. Nie krępująca a raczej przeraźliwa. Potężny mężczyzna siedzący naprzeciwko Łowcy zazwyczaj pewny siebie był sparaliżowany strachem. Coś przeczuwał.  
Konie pędziły jak szalone bez jakiejkolwiek kontroli. Pewnie dlatego, że woźnica został na stacji. Pasażerowie zdawali się tego nie zauważyć. Tak samo jak nie zauważyli zbliżającego się wąwozu… 
- Pójdziesz teraz ze mną - powiedział Łowca do duszy spoglądającej z góry na krwawą masę, która przed chwilą była człowiekiem. Może nawet kilkoma osobami. Trudno było powiedzieć patrząc na to, co zostało z dyliżansu, ludzi, koni, bagaży… 
- Kim jesteś? 
- Nie udawaj, że nie wiesz. Próbowałeś przekupić mnie wczoraj w kościele. 
- Ale to był… 
- Nie. To nie był sen. Pójdziesz ze mną. Nie spodziewaj się przyjemnej….he, he…wieczności.  
W wąwozie rozbrzmiał echem diabelski chichot. I trwał. Całą wieczność.