2016-08-26

Dżedajuki.

- Mówię ci chłopcze, że nie robi się w ten sposób. Lecimy największym krążownikiem w galaktyce. To duża odpowiedzialność i zaszczyt. Tylko wybrańcy i najlepsi padawani dostąpili tego zaszczytu. Ścigamy największych i najgroźniejszych zbirów wszechgalaktyk. Przewozimy ich w najlepiej strzeżonych lochach. I nie pamiętam, żeby komukolwiek…
 - Ależ mistrzu, Han…
 - Nie przerywaj mi!
Nastała chwila ciszy. Groźnej ciszy.
 - Tak. Rzeczywiście. On i ten jego dwunożny piesek. Ale to właśnie powinno dać Ci szczególnie do myślenia - podniósł głos Darth Nocarz. Czy pamiętasz jak oni uciekli? Pamiętasz? Ach, nie możesz, bo byleś wtedy za młody. Była mroźna deszczowa noc…
 - Ależ mistrzu, jesteśmy w kosmosie i…
 - Jeszcze raz mi przerwiesz to…
Nastała chwila ciszy. Groźnej ciszy.
 - Tak. Rzeczywiście. Jesteśmy w kosmosie. I tu jest mroźnie i był deszcz pyłu z komety. I co? Da się?
 - Tak mistrzu. Da się.
 - No więc ci dwaj, ostatnie łajzy galaktyki, poszli umyć ręce i okazało się, że ktoś nieroztropnie otworzył im drogę ucieczki.
 - Ależ mistrzu, chyba nie zamkną…
 - Jeszcze raz mi wejdziesz w słowo…
Nastała chwila ciszy. Groźnej ciszy.
 - Tak. Rzeczywiście. I niech to będzie dla Ciebie lekcja na całe życie. ZAWSZE OPUSZCZAJ DESKĘ W KLOZECIE!


Oswajanie

Pozory mylą.
Na pierwszy rzut oka mogę wyglądać na sponiewieraną. Ale taki jest plan. Zżarłam wszystkie swoje czarne myśli i popiłam wódą. Robię co mogę żeby nie wróciły, gdyż będzie piekło. W przełyku i w głowie.
Nie zanosiło się na taki upadek. Tu i tam uchodził śmierdzący dym, nic alarmującego. Ale potem, nagle i bez orientu jakby ktoś otworzył bramę i spuścił koleżków Szemihazy. Infekcja. Wpadli, narobili dymu, każdy z osobna rozwiną swój ciąg wypadków oczywiście zakończony nieszczęściami, które rodziły kolejne upadki i kolejne rozlane beki szlamu. Ostatecznie wypełnili wszystkie zakamary mózgu gnojem i jak świnie się w nim taplali z całym potomstwem i potomstwem potomstwa. Mieli ubaw. Nie dawałam rady wcisnąć jakiejkolwiek zdrowej myśli.
Nie miałam zbyt wielu możliwości więc postawiłam na metodę Augiasza. Lekko zmodyfikowaną. Zamieniłam wodę w wódę. Jak na razie działa. Lezę i parzę odwłok w ogniach piekielnych. Może to nie jest najgorszy pomysł się oswajać. Przyzwyczajonym mniej szkodzi.

2016-08-24

Ogrodnik

W piękny wiosenny dzień do ogrodu wszedł nowy Ogrodnik. To był pierwszy ogród, w którym będzie sam rządził.
Ogrodnik szkolił się pod okiem "doświadczonego starego lisa, mistrza nad mistrzami w sztuce władania sekatorem" jak lubił o nim mówić w przypływie dobrego humoru. Dopiero co opuścił stary ogród, a już za nim tęsknił. "Im szybciej zabiorę się do roboty tym szybciej przestanę tęsknić" pomyślał i w te pędy chwycił sekator.
Ciachał, przycinał, kształtował, poprawiał aż wybiło południe i nastał czas na krótką przerwę. I dotarło do niego, że nawet nie obejrzał całego ogrodu. Wstał więc i poszedł zwiedzać.
Idzie i zerka. W lewo, w prawo i powoli się załamuje. Ileż to mozolnej pracy go czeka. "Wszystko jest nie tak. Tyle do poprawy..." Szedł i tak właśnie rozmyślał. Oblazł wszystkie zakamary i wylądował na środku ogrodu, gdzie stało duże drzewo. Najstarsze i największe w całym ogrodzie. Nie było szczególnie potężne ani szczególnie stare ale w tym ogrodzie było akurat największe i najstarsze.
"Oj, nie do końca tak sobie to wyobrażałem. W starym ogrodzie drzewo było jednak duuuużo lepsze. Cóż. Już ja sobie nad tobą popracuję" uśmiechnął się machając w kierunku drzewa sekatorkiem. Drzewo tak naprawdę też się  ucieszyło, bo rzeczywiście ogród wymagał uporządkowania i nawet zamachało do Ogrodnika liśćmi.
Ogrodnik był w swoim żywiole. Narzędzia jęczały, zgrzytały, iskrzyły i na koniec każdego dnia płakały ze zmęczenia. Ale Ogrodnik nie odpuszczał. I trzeba przyznać, ze ogród nabierał kształtów. Trochę może pustoszał tu czy tam, ale "jeśli ma to wyglądać jak w starym ogrodzie to innej drogi nie ma" myślał sobie sekatoro-operator.
Drzewo na razie omijał. I Drzewo było trochę z tego zadowolone. Patrzyło na te wszystkie zmiany i nie do końca wiedziało czy dzieje się coś dobrego czy może niezbyt. Ogród się zmieniał i zmieniał aż końcu Drzewo zupełnie nie poznawało miejsca, w którym  do tej pory żyło.
Ale co się odwlecze to nie uciecze. Nadszedł poranek, w którym pod pniem zaczęły piętrzyć się kolorowe i dziwnie przedmioty. Drzewo z zaciekawieniem patrzyło cóż to ten Ogrodnik przynosi. W słońcu błysnęła drabina. "Aj. Ta drabina to  chyba nie na chryzantemy..." wystraszyło się Drzewo i zacisnęło korzenie.
Zaczęło się. Przycinanie gałęzi. Naciąganie sznurkami, wiązanie, wyginanie, dociąganie... Ogrodnik sapał i dyszał, ale nie odpuszczał. "No nie może być przecież tak, żeby to się rozrastało jak chce i gdzie chce. To jest ogród a w ogrodzie drzewa rosną tak jak ja uważam, że powinny." myślał sobie Ogrodnik. A dobrze wiedział jak drzewa powinny rosnąć bo widział to w starym ogrodzie. "Stary ogród to był ogród nad ogrody!" wspomnał Ogrodnik i sapał wniebogłosy razem z jęczącymi gałęziami.
Po południu zlazł wreszcie z drabiny, odszedł na kilka metrów i... To nie był najładniejszy widok. Ogrodnik nie był zadowolony. Poobrzynane, powiązane i ponaciągane sznurkami gałęzie. Poobrywane liście...
 "Cóż. Najwidoczniej tak to musi wyglądać" pomyślał.
- No a teraz twoja kolej! - krzyknął w kierunku Drzewa. Czas rosnąć po mojemu! Dobrze ci radzę, bo cię wytnę!
Drzewo nie było ani smutne, ani złe, ani zrozpaczone. Po prostu było zbyt słabe żeby w ogóle o tym myśleć.  Nie zauważyło jak minęła wiosna, lato, zupełnie nie pamiętało jesieni i przespało całą zimę.
Następnej wiosny było już lepiej. Rany się zagoiły i Drzewo zaczęło się odradzać. Ogrodnik przechadzał się po ogrodzie i co pewien czas oglądał uważnie Drzewo. Ale ono tego nie widziało, bo tej wiosny dokładnie pod nim wyrosło z nasiona malutkie drzewko. I stare Drzewo było tak szczęśliwe, że przestało zwracać uwagę na Ogrodnika. A i małe drzewko było szczęśliwe, duże drzewo dawało taki miły cień.
Ogrodnik chodził, patrzył i kombinował jak tu zmusić Drzewo by stało się takie jak on ma na myśli. Było to dla niego ważne, bo zbliżało się przyjęcie, na którym będą różni ważni goście i ogród ma być po prostu idealny.
Postanowił jeszcze raz wdrapać się na drabinę i co nieco poprawić. Drzewo ledwie to przetrwało. Znowu sznurki, linki i naciąganie. Trzeszczące gałęzie i kupa liści na trawie. A małe drzewko patrzyło i słuchało jak Ogrodnik żali się sam do siebie jakież to kiepskie Drzewo mu się trafiło i ileż to on musi teraz poświęcić, żeby cokolwiek z tego dało się zrobić. Bał się czy to Drzewo zdąży jakoś obrosnąć do zbliżającego się przyjęcia.
Na krótko przed przyjęciem wszystko było już na swoim miejscu. Stoliki, krzesła, kwiaty przycięte, woda i soki gotowe w szklarni i w ogóle wszystko gotowe do startu.
Niespodziewanie w nocy przed przyjęciem zerwała się potworna wichura. Wiatr wpadł w szał i jak pijany zając szalał po całej okolicy. A mocy miał więcej niż tysiąc tysięcy takich zajęcy. Trzeba było mieć dużo siły żeby nie dać się temu wariatowi wywrócić. A Drzewo tej siły nie miało.
Rankiem Ogrodnik wpadł w szał. Przyjęcie za kilka godzin a to beznadziejne Drzewo wszystko popsuło. A on tak się starał, tyle pracy i wszystko na nic. Połamane gałęzie straszyły w całym ogrodzie. Udało mu się posprzątać, ale niestety nie zdążył wyciąć tego straszydła. "Wszystko zrujnowane... a miało być tak pięknie..." żalił się nad sobą Ogrodnik.
Zaczęło się przyjęcie. Goście zwiedzali ogród, jedli, pili, rozmawiali. Drzewa próbowali nie dostrzegać ani o nim nie  rozmawiać. Tylko stary obieżyświat, który nie jeden ogród widział zapytał się Ogrodnika:
- A co się stało z tym Drzewem? Ostatnio jak je widziałem było zupełnie inne. Z daleka i z bliska całkiem nieźle wyglądało.
Ogrodnik aż kipiał ze złości.
- Ładne drzewo to było w starym ogrodzie! To drzewo nawet nie dorastało tamtemu do pięt! Tyle pracy i czasu poświęciłem, żeby to jakoś naprawić. A ono nie okazało żadnej wdzięczności. To nawet dobrze, ze wicher tak je potargał. Jutro je wytnę i już!
Obieżyświat popatrzył na Ogrodnika i powiedział
- Wiesz przyjacielu, każde drzewo na świecie jest inne i jeśli będziesz szukał dwóch takich samych, to ich nie znajdziesz. Popatrz. Dla tego małego drzewka to było najlepsze duże drzewo jakie znało. A teraz go już nie ma i kto go ochroni przed wichurą?
Ogrodnik posłuchał, pokiwał głową i następnego dnia wyciął Drzewo tak, że nie było po nim śladu.
- Teraz postaramy się, żebyś było najpiękniejsze - powiedział do małego drzewka. Wiem, że jak dorośniesz to staniesz się takie, jak Drzewo z mojego starego ogrodu!
Małe drzewko się uśmiechnęło i pomyślało: "A jeśli się takie nie stanę...?"

Oblatyświatka

 - Wiesz, leciałam taki kawał. Biliardy machnięć skrzydełkami. Chciałabym Ci opisać wszystkie niesamowite widoki. Ale cholera leciałam w nocy…
 - No nic. Jakoś będę musiał się z tym przegryźć.
 - Ale wiesz… to była niesamowita przygoda. Tylko taka mroczna. To znaczy leciałam w mroku.
 - Pomroczna?
 - Pozmroczna. Ta podróż znaczyła dla mnie dużo. Najważniejsza wycieczka życia.
 - No, no. I co teraz? Opłacało się?
 - Nie wiem. Mało widziałam.
 - Słabo coś.
 - Mało widziałam po drodze. Teraz... Patrz, już pół mnie jest w świetle…
 - Ale siedzisz na…
 - Wiem na czym stoję! Nie pouczaj mnie. W końcu to ja przyleciałam.
 - Ale nie stoisz tylko siedzisz…
 - Cicho! W świetle księżyca. I teraz zlecą się chłopcoloty i będą o mnie walczyć. W świetle księżyca. Czujesz to?
 - Nie wiem czy chcę.
 - A to jak chcesz. Kontynuuję. Potem będą młode larwunie. Dużo i wszędzie.
 - Zazdroszczę.
 - No wiem. Każdy zazdrości. Księżyc. Kwiatuchy. I jak tu ciepło.
 - Pewnie że ciepło. To nie księżyc tylko żarówka. Żarówka piekarnika.


2016-08-19

Nocne kundle

Patrzyłam przez szklany kielich na świecę w drugim końcu pokoju zafascynowana refleksami światła jak jak jakiś dzieciak. Nie mogłam zasnąć.
To juz szósta noc z rzędu - pomyślałam. Ale jeszcze jest czas. Potem będzie 66 aż w końcu 666. Wtedy zacznę to zgłębiać.... Na wszelki wypadek nie ruszałam się za dużo, bo wszelkie dźwięki zdawały sie powtarzać echem w różnych częściach tego domu. Zupełnie jakby ktoś tu jeszcze mieszkał... Dobra, wolę teraz o tym nie myśleć. Może rano.
 Światło księżyca rzucało cień na podłogę. Róże od niego zupełnie wyschły i nawet cień rzucały jakiś taki rachityczny. Wstałam do okna. "Ciekawe czy dzisiaj tez..." Nie zdążyłam skończyć myśli. Środkiem cmentarza znowu szła ta mała dziewczynka. Zupełnie jakby gdzieś konkretnie zmierzała. No ale nie to było najciekawsze. Na łańcuchu, dość niechętnie, szedł za nią wilk. Takie stare włochate bydle, które słuchało grzecznie wszystkiego co ona do niego mówiła. Taka mała a taka duża - pomyślałam. Potem siadali sobie przy jednym grobie i zupełnie jakby z kimś jeszcze rozmawiali. Wilk musiał być samcem alfa (teraz raczej beta) bo cała jego wataha, która ukradkiem za nimi podążała pokitrała się za grobami, myśląc pewnie, ze ich nie widać. Biedne kundle...



Kraina mroźnych dusz

Kolega Spiderny stoi przed bramą i czeka. Robi to już tak długo, że kompletnie nie pamięta kiedy stanął tu pierwszy raz.
Dzisiaj będzie dziwnie, gdyż dotarły wieści o większym pomorze w sanatorium dla nerwowo chorych. Czeka. Wcześniej czy później przyjdą i zapukają. Nie to co skazańcy. Oni zawsze są szybko. Gilotyna, szafot, kule czy cokolwiek innego i już ciach prach stoją i walą. A nerwowi łażą i zwiedzają jakby było nie wiadomo co. A przecież to tylko tunel ze światełkiem na końcu. Czasem kierownik włączy ogrzewanie, ale robi to wtedy gdy jest większa ekipa na raz. I to nie tylko nerwowych. Wtedy rozłażą się i wloką "gdyż czują się tak błogo a wszystkie problemy odchodzą w dal…" Ileż Spiderny się tego nasłuchał. A potem to zdziwienie. Bo tu nie jest ani błogo ani bezproblemowo. Tym bardziej jeśli Spiderny stwierdzi, że ten czy ów pacjent nie zostaje tutaj tylko musi się jeszcze kawałek przemieścić. Czasem mniej a czasem więcej. A czemu on tak stwierdza? To skomplikowane.  
Czekanie się lekko przedłużało i Spiderny poczuł lekkie ssanie w odwłoku. I już sięgał po dwa roztocza w kokonie, które miał schowane na drugie śniadanie gdy rozległo się stukanie. Rozległo do dość rozległe słowo jak na to pukanie. Lepiej będzie powiedzieć rozniosło po kilku centymetrach kwadratowych. Spiderny nie usłyszał ale jako stawonóg poczuł. Szczęśliwie, bo ta mizerna dusza po drugiej stronie nie wyglądała jakby miała siłę zastukać ponownie.  
 - Czego? - Zapytał z użyciem najgroźniejszej intonacji jakiej wyuczył się od poprzednika. Bawiło go to troszkę.
 - Bo ja… w sumie to nie wiem. Macie tu chrupki? 
 - Ja mam. Mój odwłok jest chrupki jeśli go dobrze przysmażysz.  
 - Aha. A gdzie tu można ognicho? 
 - Co ognicho? 
 - A ty co byś zrobił z ognichem? 
 - Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym. 
 - Widać.
Spiderny spojrzał na Duszoludnego wzrokiem mówiącym zupełnie nic. I w zamian otrzymał to samo. 
 - Dworujesz sobie z mois? 
 - Gdzieżbym śmiał Panie "włochata noga". Tylko koledzy zaraz dotrą… 
 - To przywitasz ich zwyczajowym "heloł" albo "szczęść Bo…"- nie dokończył. 
 - To chyba Ty.  Ja  witam kolegów chrupkami. 
 - A to se witaj czym chcesz. Tylko, że w tej dziupli to Ja witam kolesiów takich jak ty. Innych też. 
 - A ja mam tylko stać i patrzeć ? To nie przejdzie. Bo robię się wtedy nerwowy.  
 - Wierzę. Ale grzeje mnie to. 
 - Co cię grzeje? Jest tu gdzieś ognicho? 
 - Może jest a może nie. 
Duszoludny robił się poddenerwowany. Ten dziwny pan chyba robił mu na złość. Wiec popatrzył mu pomiędzy szczękoczułki próbując odnaleźć oczy. Nie znalazł. Hmm… Może słabo widzę. Sięgnął do swoich oczu żeby je przetrzeć i trach! Nie mam też swoich! Podejrzane. Nic to. Nienawidzę go i to wystarczy. Zaraz mu powiem! Wejdę w środek jego głowy, chwycę i z całą energią świata zmiażdżę mu myśli. Krzykiem, wzrokiem, telekinezą, mocą jedi! Zniszczę go! Te nędzne włochate kończyny rozsmaruję po kamiennej podłodze i rozpłatam odwłok. Wnętrzności pokolorują świat! Aaaaaaggggghhhhh! 
 - Halo halo! Coś kolega umilkł. Zasmucony czy czkawka nadchodzi? Może refluks? - Spiderny nabijał się z koleżki, bo miał jeszcze chwilę zanim nadejdzie reszta. 
Duszoludny był potężnym megabogiem unicestwu. Ale tylko we własnym wnętrzu. Stety niestety.  
 - Nie lubię Cię. Zobaczysz, przyjdą koledzy to razem już…zobaczysz… oplują cię albo co...

2016-08-16

Wilk

Zrobiło się późno. Sprawdzając, która jest godzina zdziwiłem się, bo zegarek stał. Dziwne.
Mimo tej pory minęła mnie mała dziewczynka, która wydała się złowieszczo znajoma. Chyba widywałem ją już na cmentarzu, gdy odwiedzałem grób siostry. Ale nie byłem pewien.
Tego wieczoru nie ograniczyła się jednak do zwyczajnego przemknięcia. Zaczęliśmy rozmawiać. Zupełnie jak para starych przyjaciół. Bez skrępowania.
Nikt nam nie przeszkadzał. Właściwie to nawet nie pamiętam czy ktokolwiek przechodził.
- A tak właściwie to dokąd idziesz i czy tak w ogóle to nie jest ci chłodno? - spytałem, bo rzeczywiście zrobiło się dość lodowato.
- Nie czuję chłodu. - odparła. - chciałam z kimś ważnym porozmawiać a kilka razy zbrakło mi odwagi.
- O, a to jest mój brat. Teraz Wilk. - powiedziała na koniec. Zdziwiłem się spoglądając w stronę, którą wskazała. Nie było tam nic poza wypolerowanym nagrobkiem, w którym się odbijała moja sylwetka i ... nic więcej. Dziwne bo byliśmy tam we dwoje...
Wstała, pożegnała się grzecznie i odeszła. Zrobiło się trochę cieplej. Odruchowo sprawdziłem godzinę. Zegarek chodził.

Elasmucha grisea

Samiec Knieżycy szarej (Elasmucha grisea) pędzi oszalały na spotkanie z samicą żerującą w brzozach pod lasem. Odnóża zdają się zaledwie muskać podłoże sprawiając, że ten wariat przecina powietrze niczym dezynteria okopy. Prędkość nie pozwala na przeskok ładunków elektrycznych pomiędzy neuronami dzięki czemu świat przestał istnieć dla tego biednego stworzenia. Nie wie co go czeka ani nie wie czego się spodziewać. Generalnie nic nie wie. Leci jak poparzony mając przed oczyma obraz czekających go przyjemności. Obraz z pamięci gdyż oczy przy tej prędkości nie działają. Nie widzi, nie myśli i nikt nie wie czego on jeszcze "nie..." Ciekawe czy doleci czy "nie"?

Ruskie skoble

Obiecuję sobie, że ostatni raz zrobiłam Agnieszce procę ze spinaczy biurowych. Ileż można.
Może rzeczywiście jest to trochę zabawne gdy celuje przez uchylone drzwi od damskiej toalety w ten gruby zad prezia. Szczególnie wtedy, gdy złapię go na korytarzu i specjalnie zagaduję o absurdalne pierdoły.
No ale dzisiaj.... Dzisiaj zamieniła skoble z papieru na druciane. Mówi, że produkowała je przez pól nocy. Nie wierzę jej. Pewnie kupiła od ruskich.
Do sedna. Jak zahaczyłam tego starego wypierdka na korytarzu, zgodnie z planem cicho uchyliły się drzwi od toalety.
I się zaczęło.
Ja nie wiem jak ona to zrobiła ale skobel trafił dokładnie w nerw (chociaż nigdy bym nie pomyślała, że ten piernik ma nerwy). Jak wrzasnął mi do ucha to przez kilka sekund miałam w uszach pisk jak po granacie błyskowym.
Padł jak świnia i równie pięknie kwiczał. Ale najlepsze było to co działo się z jego nogą. Drgała jak u zarzynanego wieprza. Ogólnie fajnie było.
No ale dlaczego nigdy więcej?
Bo jak tylko odjechało pogotowie zadzwonił inspektor bhp i dochodzeniówka.
Agnieszka przyssała się do klozetu ze śmiechu i ciągle starają się ją odkleszczyć
Siedzę teraz z nosem w podłodze i wybieram wszystkie rozsypane ruskie skoble. I widać tylko ten odwłok.

Cienie

Cienie szeptały wszystko co zawsze chciała usłyszeć. Gdy mijały ją wieczorem spacerującą samotnie deszczowymi ulicami spoglądały na nią z żalem, wiedząc co czeka tą biedną dziewczynkę. Udawała, że nie widzi tych spojrzeń choć podskórnie czuła, że coś niezupełnie jest w porządku. Czuła to od wczoraj a dokładnie od momentu, gdy po raz pierwszy spojrzała w oczy tego niepozornego muła. Zupełnie jakby zakochała się po raz pierwszy. Nie rozumiała z jakich zakamarków poranionej duszy wypływa to uczucie.
Ale Hannimuł dokładnie wiedział. Wiedział co i jak zrobić by ta krucha istota padła sponiewierana u jego stóp. I to dokładnie zrobił. Wystarczyło mu jedno spojrzenie by na wskroś przeniknąć jej umysł. Zasiał ziarno i czekał aż wyrośnie z niego grzech. Czysty, szczery i sterylnie zły grzech. Hannimuł nie mógł pozwolić jednak by coś poszło nie po jego myśli. Wysłał więc przyjaciół, którzy nieprzerwanie obserwowali tą biedną istotkę i szeptali jej słowa, których ona nie słyszała ale które nie pozwalały oddalić się jej myślom od wczorajszego spotkania. Myślom, które powodowały, że wszystko co robiła zbliżało ją do niego. Po spirali zdarzeń wpadała w ramiona Hunnimuła choć czasem dreszcz przebiegający jej plecy zdawał się ostrzegać a otwarte ramiona zamieniały się w rozwartą paszczę...

Czara Pełna Łez

Na niebie coraz częściej pojawiały się błyskawice zwiastujące Dzień Targu. Znak, który od kilku miesięcy pojawiał się coraz częściej. Początkowo rozjaśniał nieboskłon kilka razy w tygodniu lecz w ostatnich dniach nie było kwadransa bez błysku.  
Ci, którzy znają choćby część prawdy na temat tego, co dzieje się za murami Domu Zła na wszelki wypadek ani o tym nie myślą, ani nie spoglądają w stronę ognistych murów. Ci, którzy nie mają na ten temat bladego pojęcia z zaciekawieniem obserwują spore grupy ludzi znikające we wnętrzu budowli. Ludzi, od których pachnie pychą, której smród miesza się z politowaniem i pogardą dla reszty rasy. Wygląda na to, że od innych ludzi nienawidzą bardziej tylko własnej cielesności.  
Rozpoczęła się Giełda Dusz, na której wieczność istnień pozacielesnych nie jest warta więcej niż szkielet spalonej czarownicy. Dziś w sprawy przybierają kolor łez i purpury. Jak na targu bydląt ochmistrzowie ciemnych krain kupczą ludzkimi duszami i kuszą. Kuszą i mamią miernoty obietnicami tak absurdalnymi, że istota umiejąca zrobić choćby mierny użytek z mózgu nie zwróciłaby na nich większej uwagi niż na zwiastowanie kolejnego końca świata. 
Złote talary dźwięczą na tacach i błyszczą w chciwych oczach Pana Nocy. 
Grupy fanatyków stanowią jedynie tło do zasadniczej rozgrywki. Nie pełnią właściwie żadnej znaczącej roli w tym widowisku a dostarczają jedynie nawozu dla własnej pychy i zalewają szambem własne worki grzechów. Czują się jednak jakby to oni stanowili centrum wszechświata.
Na dziedzińcu pojawiają się najwięksi światów nocy. Krwawe karoce, chłodne sanie ciemnej północy, obślizgłe lektyki z kości dowożą osobistości światów śmierci i wiecznego potępienia na miejsce kaźni dusz.
Wszyscy oczekują na znak do rozpoczęcia.
Mistrz ceremonii unosi Czarę.
Handel miesza się z hazardem. Świątynia stała się kasynem, w którym zabawa trwa w najlepsze, a tylko przegrani nie są obecni. Kości rzucają się po stołach, karty ślizgają po suknie, przeznaczenie przechodzi z rąk do rąk. Dusze niewinnych i potępionych mieszają się ze sobą, nikt nie pamięta ile warta jest każda z nich i nikogo to nie obchodzi. Ślepy los nagradza zdrajców, zabójców i złodziei. Ślepy los skazuje sprawiedliwych na wieczne potępienie. Ślepy los więzi dusze we łzach i wypełnia nimi kielich niczym żetonami wpadającymi do niego po każdej rozgrywce. 
Pełna Czara spada z ołtarza roztrzaskując się na milion kawałków, łzy znikają w szczelinach kamiennej posadzki i spływają katakumbami do świata ciemności. 
Jak za pstryknięciem palców wszystko znika. Kończy się zabawa a goście rozpływają się we mgle lecz dla dusz uwięzionych w kroplach łez nie ma już ratunku. 
Fanatycy pękają z dumy, Są wybrańcami, którzy dostąpili zaszczytu uczestnictwa. Uczestnictwa w ... sami do końca nie wiedzą w czym, ale to nie ważne. Zakochani w sobie wzrok kierują ku własnemu ego i długo kontemplują jego bezkresną pustkę. Uszczęśliwieni gotują się do opuszczenia świątyni w świeżo wypastowanych duchowym uniesieniem trzewikach.

2016-08-15

Mag przestworzy

Jeszcze nie tak dawno szybował w przestworzach taplając się w wolności jak świnie w gnoju. Ciepłe prądy powietrza niosły go w dal ku znanemu i nieznanemu. Podziwiał swe władcze oblicze, które odbijało się lustrze rzek, jezior i bajorek na tle granatowo niebieskiego kosmosu. Kosmosu marzeń. Tak, był królem. Panem, kreatorem i jedynym sędzią w niekończącym się festiwalu osranych pomników. Jego uwertury, arie, koncerty zawstydzały największych kompozytorów tego świata, którzy poniżeni spuszczali wzrok a powieki zlepiał im blado siny owoc triumfu pierzastego Pana. Nie było w przeszłości twórcy, którego kantaty i fugi mogłyby równać się fugom Mistrza Elewacji i Rynien. Niedoścignione, pełne fantazji kształty stały się świętym grałem dla nędznych ludzkich naśladowców. Odcienie szarości z delikatną nutą pastelowych odcieni ochry, sepii i zieleni chromowych nadawały kupie naszego Mistrza kolor, który stał się kanonem piękna w sztuce dekoracji monumentów, architektury i ramion wąskiej grupy wybrańców - pomazańców naszego Pana-Gołębia.
Jego gwiazda zgasła nagle. Kilka tragicznych sekund trwała agonia i śmierć największego kuposada w historii uniwersum. Prosty, prymitywny, nieokrzesany ignorant, nieczuły na piękno i ślepy na historyczną wielkość swojego obiadu Sokół w mgnieniu oka wyrwał duszę Architekta-Maga i rozerwał ją na strzępy niepamięci.
Tylko jedno białe pióro padło na źdźbła trawy, a te unosiły je niczym martwego bohatera na ramionach tłumu. Tylko jeden zardzewiały gwóźdź zdawał się zachować należny Panu szacun i cześć. Chwytał ten moment i siorbał jego smak jak Blondyneczka pepsi w kinie, bo chciał zapamiętać każdą nanosekundę tego wydarzenia. Był pewien że nie uroni ani chwili. Żałował tylko, ze nie ma rąk by tą przepiękną romantyczną chwilę utrwalić w marmurowym pomniku ani nie ma ust, by opowiedzieć to następnym pokoleniom gwoździków, szpilek i spinaczy biurowych. Być może te ostatnie przypomną niektórym o fantastycznym życiu, niezapomnianych dziełach i tragicznym końcu Gołębia-kreatora, który nadał nowe znaczenie naszemu wyobrażeniu o idealnym osraniu pomnika.

Mróz

Odwłok przymarzł mu do kamienia.
Tak czułem - pomyślał. Piętnasty zmysł podpowiadał mu od razu, że po prostu bawiła się nim. I zmysł trafił w dziesiątkę. Nie to co jego umysł. Może dlatego, że po prostu jego umysł nie istniał.
Ale co tam, przymarznięte nogi odpadły (całe szczęście dzięki zamarzniętemu na kość odwłokowi tego nie poczuł) a dupa po prostu nie jest mu potrzebna. W końcu nie ma jelit.
Dobra - stwierdził, znajdę ją i wgryzę się w jej odwłok. Ciekawe czy będzie jej fajnie...

Osioł

Zapach krwi towarzyszył mu od dnia narodzin. Zaraz po opuszczeniu trzewi swojej rodzicielki zżarł łożysko i wychliptał całą krew, która spowiła miejsce jego narodzin. Matka nie przeżyła porodu skazując biednego Hannimuła na niechybną śmierć. Ale nie to było mu pisane. Gdy staną twarzą w twarz z Charonem zaświtała mu mglista myśl. "Mógłbym jeszcze wrócić? Czuję, że pisana mi jest zemsta na podłym świecie za to, że nie pozwolił mi sycić się zachodami słońca i zapachem niewinnych dziewic". Hades dosłyszał te myśli na swym tronie i polecił Charonowi odesłać Hannimuła precz. Od tej chwili nie należał on już ani do świata żywych ani do świata umarłych. Takie życie-nieżycie zaczynało się dla tego biednego zwierzo-krwiożercy. On jednak nie był tym zmartwiony. Po przebudzeniu postanowił dostarczyć swojemu nędznemu ciału wszystkiego co potrzebne żeby przeżyć. Wszystkiego co potrzebne by rozpocząć podróż poprzez krew, ból i cierpienie nieszczęsnych kreatur, które przetną jego ścieżkę. Tych kreatur będzie szukał. Wywęszy je niczym kret dżdżownice - bez pomocy oczu w gęstym świecie, w którym nie ma zbyt wiele możliwych ścieżek dla takich jak on.
Na początek nasyci się truchłem swojej rodzicielki. By przeżyć i nabrać sił. Później wyruszy w podróż niczym łowca, drapieżnik, który zabija i zjada nie tylko dla pożywienia. Jęk i przerażenie ofiar doda mu sił. Podsyci jego nienawiść i rozbudzi apetyt. W drogę zatem!
Hannimuł został naznaczony przez ludzi, którzy podświadomie wyczuwali bezkresne zło gotujące się we wnętrzu tej kreatury. Zapięli go stalową uprząż, która miała przestrzegać przed zbliżaniem się do niego.
Puszczony wolno ze względu na brak dowodów jego przerażających czynów pląta się po zapomnianych uliczkach nocnych miast i szuka. Szuka biednych, małych dziewczynek, które samotne i zagubione krążą naiwnie wierząc w to, że świat jest dobry. Gdy już taką znajdzie wnika do jej snów i nęci. Pokazuje nieznane i kuszące miejsca, rozbudza pożądanie tak mocne, że nawet wbrew sobie i rozsądkowi będą zataczać kręgi, w których środku zawsze będzie stał on. Hannimuł.

Kochankowie

Wspólne szybowanie w uścisku. Warto dostrzec wysokość na jakiej znajdują się kochankowie. Wydawać by się mogło, że odległość od ziemi jest dość spora, jednakże brakuje tu jednoznacznego odnośnika, jakim byłoby niebo bądź inny charakterystyczny element krajobrazu. W swych marzeniach szczęśnicy ci wznoszą się ku przestworzom lecz nie można jednoznacznie tego potwierdzić. W rzeczywistości domyślamy się, iż poza kadrem znajduje się jakieś wzniesienie, względnie góra, która stanowi cel ich podróży. Można nawet pokusić się o nazwanie góry Punktem G a ich podróż drogą do szczytu.


Galaktyki

Czy istnieje życie w innych galaktykach czy może powinniśmy zapytać jak bardzo inne jest życie w istniejących galaktykach? Duża galaktyka Winnika otoczona galaktykami karłowatymi na zdjęciu poddaje w wątpliwość zdolność homo sapiens do odnalezienia sensownej i wyczerpującej odpowiedzi na te pytania. Ta mgławica zdaje się mieć etap wszawicy życia już za sobą lub jeszcze przed sobą. Co tylko miało siły spyliło tam gdzie supernowa puchnie lub po prostu dało się zamieść pod dywan wymarłych kwarków. Czy nowe życie ma jakąkolwiek szansę na odrodzenie? Czy wszechświat będzie miał kiedykolwiek szansę z wypiekami na twarzy śledzić losy kolejnych pokoleń gronkowca? Czy odbędzie się jeszcze raz olimpiada pasożytów, wyścigi bakterii coli? Czy pojawiają się nowe pokolenia dżumy, cholery? I gdzie są jeszcze spinacze biurowe?

Ciemnocarz

Osamotniony i bez przyjaciół schronił się na najdalszym pustkowiu jakie znalazł. Powoli przestał odczuwać przenikliwe zimno a oczy przyzwyczaiły się do światła. Chłód i cisza.
Od czasu do czasu wiatr próbował podnieść rękę na majestat lodu i smagał jego powierzchnię złośliwie. Lód zaś zwalniał ze służby wierzchnich strażników, którzy podejmowali walkę i przegrywali a wiatr rozrzucał ich martwe kryształki po okolicy. Ten taniec trwa już od tysięcy lat i nic z niego nie wynika. Szczególnie dla Ciemnocarza, który zastanawia się  czy patrzy na potyczki przyjaciół, wrogów czy może kochanków.
Ciemnocarz generalnie ma to w nosie i stara się skupić na rzeczach ważnych. Godzinami ślęczy nad udowodnieniem tezy o możliwym połączeniu dwóch funkcji w tym samym czasie przez samice homo sapiens. Chodziło o jednoczesne przeżuwanie i poruszanie się po terenie płaskim bez groźby upadku.
Prawie tego dokonał lecz przeszkodził mu w tym sopel. Mały gówniany kawalątek lodu. Taki naprawdę tyci tyci. Tylko, że jego miał dokładnie tam, gdzie wojenkę lodu z wiatrem. W nosie. Dosłownie.
Nigdy potem nie udało mu się zbliżyć do udowodnienia tej śmiałej tezy choć od wielu lat próbował. Wracał w to miejsce i  bezskutecznie nawoływał demona mrozorozumu. Ale nigdy już nie zdoła rozświetlić mroku tajemnej niewiedzy...

Nowa Forma Zgnicia

Po siedmiu dniach rekonesansu na nowej planecie Czu-kaka i Han Guanolo znaleźli pierwsze inteligentne formy życia.
Analizując skład wieczornych odpadków i paląc fajurkę Han sięgnął od niechcenia po teczkę ze zdjęciami zrobionymi dziś przed południem.
Osz ty w kibel! - wrzasnął. - Pa sie tu! Jak deskę kocham! Mówię ci Czu-kaka, on specjalnie się tym haczykiem uczepił odwłoka, żeby ręce mieć wolne i browara móc żłopać. A ta go niesie! Pewnie do sklepu, bo mu się baterie w pilocie skończyły... Jego rechot brzmiał jak dwudziestopięciominutowy ogórek z mlekiem w muszli po pierwszych czystkach.
- Oj, tu musi być jakaś wysoka cywilizacja. - kontynuował.
Czu-kaka chciał tylko powiedzieć, że trochę inaczej zapamiętał ostatnią imprezę u księżniczki F-lei, na której pani domu "ratowała" honor Hana, który w miłosnym zapale wył na cały Kuriosant "Znowu schowałaś baterie! Gdzie są moi mali przyjaciele?!" Ostatecznie też chodziło o baterie. Tyle, że nie do pilota....

Lądowanie na Kepler 438b cz.1

- Prosiłem Cię, żebyś sadzając mojego Ślimaka Milenium na tej planecie zrobił to delikatnie. Teraz popatrz, pobrudziłeś mu podwozie - powiedział Han Guanolo do swojego pilota Czu-kaki.
Mało tego, obaj wyglądamy jak dwa małe gówna na zielonym liściu - ciągle nie zamykał jadaczki Guanolo. I chyba miał rację bo rzeczywiście wylądowali na zielonym bluszczu. Choć w Międzynarodowej Gównęcji Kosmicznej domyślali się, że formy życia na planecie Kepler 438b mogą być trochę większe od tych na ziemi to nikt na boskie guano nie spodziewał się takiej różnicy. Żeby Han Guanolo, który na ziemi nie był wypierdkiem mamuta po wylądowaniu na Keplerze był nie większy od kupy kolibra?!
Zresztą obaj z Czu-kaką nie byli.

Czu-kaka (choć niełatwo w to uwierzyć) dość nieprzypadkowo wybrał miejsce załatwiania, przepraszam, lądowania. Na liściu obok dostrzegł sylwetkę budowli, która na jego rodzinnej planecie nazywana była WC od wczorajszy chleb (a raczej to co z niego zostaje po przetrawieniu).
Han Guanolo uparcie twierdził, że to musi być budynek rządowy, bo na wszelkich wskaźnikach smrodu i brudu skończyła się skala.
- Zakładam się o moje buty, że mam rację - wyciągną rękę do przyjaciela oczekując tego samego od niego.
- Gówno prawda. Czu-kaka odpowiedział charakterystycznym szczekojękiem.
Postanowili ześlizgnąć się jak po muszli w klozecie w kierunku liścia z tą budowlą.
Han Guanolo s-kupił się i nagle przez jego głowę przeleciała straszna myśl. A co jeśli dopadnie nas taki Guanoliwer z planety Kepler? Będzie większy od nas kilka razy? I co jeśli zechce nawieźć nami swój ogródek?
Dzięki tym myślom jego zjazd po liściu stał się nagle bardziej płynny zupełnie jakby jakiś magiczny smar pojawił się pomiędzy jego zadkiem a powierzchnią liścia...

Mucha

Resztkami sił doczołgała się do okna. Miało to być ostatnie otwarte okno w tym sektorze. Niestety Wielki Rozkazodawca na wieść o jej ucieczce kazał natychmiast odciąć Straszny Budynek od świata. Ostatnia szansa na lepsze życie zdawała się rozwiewać niczym dym papierosowy nad segregatorami.  
- Nie dam się! Nie zabijecie we mnie tego! W końcu uda mi się uciec...uda się... 
Słabiutki głos giną w betonowych ścianach betonowego więzienia. 
Poczuła się taka malutka i taka nieważna w tym świecie, który zdawał się pędzić gdzieś obok. Czuła, że jej skrzydełka są zbyt małe żeby pozwolić jej samej zdecydować, w którą stronę polecieć.  
Z tęsknotą wpatrywała się w matową i porysowana szybę wyobrażając sobie jak piękny może być świat po drugiej stronie. Ale brakowało jej odwagi by marzyć o własnym szczęściu.  
Znienacka pojawił się za nią Bezwzględny Strażnik. Dreszcz na jej odwłoczku wstrząsną skrzydełkami tak mocno, że strażnikowi spadł hełm z wrażenia.  
- Jak chcesz to otworzę Ci to okno. Tylko powiedz mi, że chcesz. - powiedział niepewnym głosem. Odwróciła się a on poczuł jak nogi uginają mu się na widok tych oczu.  
- Jak chcesz to polecę tam za Tobą...