2016-09-30

Czarny strumień



Zegar uporczywie tyka nie mogąc dogonić rytmu spadających kropel, które ryją bruzdy przez środek mózgu. Siedzę w obskurnym pomieszczeniu zapadając powoli w sen.
 - Czyż nie chciałeś mnie poznać?
Beznamiętny, nijaki głos brzmi jak tępe uderzenie w pęknięty dzwon. Zimne i lepkie odnóża zaczynają badać moje ciało delikatnymi dotknięciami. Są obleśne a ja lepię się do czegoś mokrego. Zza nocnych chmur wyłania się księżyc ale ciągle nic nie widzę. Macki nie przestają mnie poznawać. Nade mną pojawia się oświetlona z tyłu pajęcza głowa.  Wiem dlaczego próbuje wcisnąć mi włochatą łapę do ust.
Ma białe oczy ślepca.
 - Czarna woda sączy się powoli. Gdy opuści ten jar przestrzeń daje jej nowe życie. Rozumiesz?
Nie mogę odpowiedzieć. Potężny odwłok dociska mi nogi i brzuch. Smród nie do wytrzymania.
 - Wybieraj. Możesz popłynąć za mną albo zostać.
Tam jest to o czym marzysz. Jeśli wrócisz przez źródło klamry na piersi cię zaduszą i zniszczą. Możesz obudzić się tylko raz. Tu albo tam. Wybieraj.
Moje ręce odginają się nienaturalnie w tył i zaczynam brodzić wpatrzony w lunę. Nie mam pojęcia w którą stronę.

2016-09-24

W ciemności.

Muchem zawładnęła nieopanowana żądza lotu. Leciał bezmyślnie i na oślep. Nic nie widział, słońce zaszło już dość dawno i tylko cudem nie wpadał na mijane drzewa. Wewnętrzny ogień rozpalał się karmiony wiatrem budząc w Muchu śpiące larwy. Mięso. Zbliżało się mięso. Czuł, że jest go dużo i że nie on jeden będzie miał swoja wielka chwilę.
Odwłok wypełniony był płonącym węglem. Ale… coś go zaniepokoiło. Było coś więcej niż mięso. Jęki. Ludzkie jęki i wilki.
Wypadł z lasu na otwarte pole. Mięso ludzkie mieszało się z końskim. Wokół było wszystko: łajno, fetor wymiocin i rozlanych wnętrzności z niestrawionym żarciem. Pod lasem wataha rozszarpywała na kawały coś co było całkiem niedawno człowiekiem. Ciała żołnierzy lśniły w świetle księżyca.
Much odleciał jak najdalej, chciał dać jak najwięcej szans swoim małym czerwiom. Krążył szukając najlepszego miejsca przysiadając co rusz na truchle by się posilić.
 - Nie daj mnie rozszarpać. Nie pozwól, by wilki i ptaki rozniosły moje ciało na cztery strony świata. Proszę…
 Much zatrzymał się w czasie. Ktoś do niego mówi i on to rozumie. Był sparaliżowany ze strachu.
 - Proszę pomóż mi. Spraw, by został ze mnie tylko szkielet.
 Zaczynało do niego docierać, ze te słowa płyną w jego kierunku.
 - Co ja mogę? Jestem tylko Muchem. Kiedyś może, ale teraz…
 - Przecież się znamy. Nie pamiętasz mnie? Walczyliśmy ramię w ramię. Wieki temu. Każdy z nas inaczej…
 - Ale co ja teraz mogę? Jestem muchą.
 - Możemy się oswobodzić razem.
 - Zrobię o co mnie poprosisz. Ale potem mnie zabijesz.
 - Dobrze. Spotkamy się w następnym świecie. A teraz złóż jaja w moich oczodołach i w rozszarpanym boku.
Much zrobił to o co prosił go przyjaciel. Całe wieki temu jako zabójcy… ale co to ma za znaczenie teraz.
 - Już - powiedział Much. Usiadł na dłoni człowieka, który zacisnął ją resztkami sił i który żył jeszcze gdy larwy pożerały  resztki jego oczu. Szmer czerwi był przeraźliwe wyraźny i czuł dokładnie kiedy dobrały się do mózgu. Migawki, obrazy, dźwięki, kolory, zapachy, wszystko osobno i na raz. Potem nic.

2016-09-19

Diabelski deszcz

Ciało spadło na wystającą skałę na dnie parowu. Trzask łamanych żeber był ledwie słyszalny i przy wszystkich innych ranach był niezauważalną drobnostką. Garth miał głowę skierowaną ku niebu. Czuł gorąc chmur czerwonych kotłujących się, jak gdyby lada chwila miały zrzucić deszcz diabelsko płonących meteorów. Nie widział ich, gdyż oczy wyłupał mu kat. Na policzkach czuł ciepłą krew sączącą się z oczodołów.
Zimne skały i gorąc z góry. Jakże przewrotnie brzmi teraz jego imię...
Połamane podczas przesłuchania ręce i nogi zwisały bezwładnie. Leżał zdany na łaskę bogów. Był zbyt dumny, by o to prosić, ale z ulgą przywitałby śmierć. Teraz mógł tylko czekać. Przechodzący nad nim po kamiennym moście ludzie mieli uciechę rzucając na niego śmieci, kamienie i łzy. Na szczęście mało kto trafiał.
Razem z dzwonami wzywającymi na wieczorne modły nadgryziony kawałek mięsa spadł prosto na nagi brzuch konającego. Tuż obok kilkudniowej rany, która powoli zaczynała ropieć. Garth poczuł uderzenie i zaraz po tym smród gnijącego mięsa gorszy niż smród jego własnych ran. Zdał sobie sprawę, że najgorsze przed nim. Czeka go powolna śmierć, bolesna i obrzydliwa. Miał tylko nadzieję, że uwolni go diabelski deszcz, zanim hordy owadów zaczną składać w nim jaja a czerwie zeżrą jego serce. 

2016-09-16

Sieć sieciowana

Zrobienie porządnej sieci na muchy to wyzwanie. Sieci, o której nikt nigdy nie powie, że gdzieś widział lepszą. Sieć bez żadnych słabych punktów. Najlepiej wykonaną, doskonale zaprojektowaną.  To będzie dzieło, które przyćmi pierwszy lot w kosmos. Postanowił wszystko sam osobiście przygotować i sprawdzić z każdej strony. Pełna eksploracja wszystkich aspektów i ewentualnych problemów. Tych, które mogą wystąpić, mogłyby wystąpić w pewnych okolicznościach a także tych, które raczej nie wystąpią, ale profesjonalizm wymaga, żeby także je przewidzieć i rozwiązać. Tak teoretycznie rozwiązać. Musiał być gotowy na wszelkie nieprzewidziane problemy. Chciał być pierwszym pająkiem, który przewidzi nieprzewidywalne i wykona niewykonalne. Miała to być epicka sieć, o której będzie się czytało w książkach do historii dla klasy pierwszej szkoły podstawowej. Specjalnie dla tej sieci powstanie taka książka.
Myślał o specjalnych, najlepszych narzędziach. Tylko takie narzędzia były warte jego uwagi. Ale i one potrzebowały ulepszeń, które opracował. Wymarzył sobie genialne narzędzia usprawniające. Pławił się w podążaniu kolejnymi ścieżkami postępu i coraz bardziej gardził niekompetencją i ignorancją innych pająków. Był wielkim planistą a inne pająki nie nadążały za jego geniuszem. Nie rozumiały wagi posiadania najlepszej sieci świata. Czuł, że jest lepszy, inteligentniejszy, czuł, że… że coś by zjadł. Spojrzał na pergamin z projektem. Był tam tylko jego cień. Długi, płaski i nieruchomy.
 - Hej muchy! Nie macie szans. Zrozumcie! Lepiej od razu się poddajcie.
Cisza.
 - Hej! Ostatnia szansa! Jak ją zrobię to zobaczycie!
Cisza.
 -  A… mam to gdzieś. Sami są sobie winni. W sumie nawet tak planowałem.
I uschnął.

2016-09-15

Pajątmatyka

Wycieńczyłem się do zera. Padłem na kolana. Wszystko mi się miesza. Cyfry, plusy, minusy i inne takie trudne rzeczy ślizgają mi się po sierści i łysieję od tego. Masuję skronie, wylizuję syry i nic się nie dzieje. Nic. Łeb mi pęka. Poleżę i niepodumam. 
Mam niebywale rozwinięty mózg, który potrzebuje żarcia. Może rozciągnę siatę na fruwaka? Eeee, nie mam siły. Żadna nić mi z tyłka teraz nie wylezie. Spróbuję wylizać coś z papieru. Chodźcie do mnie roztoczki. Kupa. Wytarłem wszystkie włochami jak zliczałem.
I po co to wszystko? Po co? Zaczynają się pytania egzystencjalne. Niedobrze. Dupa mi zmalała, nici z nici. Przylgnąłem do papieru i łudzę się, że jeszcze wstanę. Otóż nie wstanę. Jakie to piękne mieć taki mózg, który liczy. Policzyłem tyle super ważnych cyfer, jakem matematyki Lucyfer… ojoj. Źle. Głupie rymowanki. Słabnę. Liczyłem, ważyłem i dużo innych tam  yłem tylko żarcia nie zażyłem. Cóż. To by było na tyle. Chociaż… spróbuję wylizać atrament. Będzie sympatycznie. Znów głupie żarty. Nie pomagają nic a nic. 
Robi się chłodno. Zapomniałem policzyć na siebie. O, cieplej. A nie… to tylko… nie wiem co. Ogień piekielny… no tak, wezwałem Lucka z podziemi i mam. Tak, tak, już się zbieram. Lepiej, żeby nie czekał. Jeszcze się wścieknie.

2016-09-12

Nóżki



Mamunia zawsze mi powtarzała, że jestem najpiękniejsza na świecie. Nawet gdy byłam najmniejszą larwunią na świńskim łajnie to wszystkie stare muchy tylko za mną się oglądały. Tak mówiła mamusia, bo ja nie miałam jeszcze tylu ocząt by to wszystko zauważyć. A potem gdy już wyrosły mi skrzydełka to mamunia w koło powtarzała, że nigdy takich pięknych skrzydełek nie widziała. A widziała dużo skrzydełek bo ma osiem tysięcy małych oczek. A jak patrzyła w moje oczki to mówiła, że nigdy nie widziała tylu najpiękniejszych oczków na raz. A trzeba wam wiedzieć, że widziała w sumie 64 miliony oczek, bo każde jej oczko widziało wszystkie moje oczka. I to na raz. Zawsze dbała bym nie za bardzo przytyła, żeby dokładnie było widać wszystkie moje włoski na nóżkach. Podobno te stare świntuchy zabijają się za takie nóżki. Mamusia mówi, że na pewno się pozabijają by je złapać. A pasiasty odwłoczek też mam najwydatniejszy zdaniem mamusi. Już niejeden się tłusty śmierdziel pali się by na niego wskoczyć. Ja w sumie też bym już chętnie....tylko muszę odkleić te pieprzone syry od liścia!

Posępny Łowca

Wsiadając do dyliżansu wziął głęboki wdech by poczuć ten charakterystyczny stęchły zapach, który obudził jego czujność. Jak zawsze zajął miejsce w rogu, tyłem do miejsca woźnicy. Będzie mógł swobodnie skupić się na zadaniu ignorując pozostałych pasażerów, którzy będą zajęci bezsensowną paplaniną albo podziwianiem nie wiadomo czego za oknami albo… Ale to nie jest ważne. Przez wiele lat nauczył się pomijać wszystko, co mogłoby go rozproszyć. Jest tu tylko z powodu jednej osoby. Tej, którą Dagon wskazał mu w kościele gdy szepty z konfesjonału muskały jego mózg.
Był Łowcą. W różnych świątyniach świata słowa zdrajców, złodziei, kłamców i zabójców pojawiały się i rozpływały we mgle jego myśli. Kiedy zaczynały ostro ranić niczym skalpel zaczynał odczuwać śmiertelny chłód. Chłód duszy człowieka w konfesjonale szeptającej i zaklinającej go by zapomniał lub darował. Nie mógł tego zrobić. Jej los był od tej chwili w jego rękach a on miał swój kontrakt. Za oddech i bicie serca zapłacił wieczną służbą, wzrokiem i słuchem. 
Teraz, w dyliżansie jego zadanie było jasne i konkretne. Znał przyszłość wszystkich pasażerów. Śmierć. Fortuna im nie sprzyjała. Koniec podróży będzie niespodziewany i nagły tylko dlatego, że ich ścieżka przecięła się ze ścieżką dezertera. Człowieka, który wiele lat temu złamał przysięgę i znikł. Dagon nigdy nie darował. Tych, którzy kryli się przed nim na pustyniach i w górach odnajdowali jego Łowcy. Sprowadzali z powrotem na morze, gdzie odbierał to, co zapisane było w kontrakcie. Bezwzględnie. 
Słońce zachodziło a znad horyzontu napływały granatowo pomarańczowe chmury. Konie szarpnęły i koła ruszyły po kamieniach. Łowca upewnił się, że ma nad nimi kontrolę zmuszając je do rżenia. Zadowolony zagłębił się w narożnik siedzenia a na jego twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. Dłonie oparł na rzeźbionej rękojeści laski. Pozostałych przeszedł zimny dreszcz. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Koła hałasowały ale wewnątrz panowała cisza. Nie krępująca a raczej przeraźliwa. Potężny mężczyzna siedzący naprzeciwko Łowcy zazwyczaj pewny siebie był sparaliżowany strachem. Coś przeczuwał.  
Konie pędziły jak szalone bez jakiejkolwiek kontroli. Pewnie dlatego, że woźnica został na stacji. Pasażerowie zdawali się tego nie zauważyć. Tak samo jak nie zauważyli zbliżającego się wąwozu… 
- Pójdziesz teraz ze mną - powiedział Łowca do duszy spoglądającej z góry na krwawą masę, która przed chwilą była człowiekiem. Może nawet kilkoma osobami. Trudno było powiedzieć patrząc na to, co zostało z dyliżansu, ludzi, koni, bagaży… 
- Kim jesteś? 
- Nie udawaj, że nie wiesz. Próbowałeś przekupić mnie wczoraj w kościele. 
- Ale to był… 
- Nie. To nie był sen. Pójdziesz ze mną. Nie spodziewaj się przyjemnej….he, he…wieczności.  
W wąwozie rozbrzmiał echem diabelski chichot. I trwał. Całą wieczność.

2016-09-04

Szkołapka

Śmiertelna pułapka. Czteroletni karcer, przegniła karłowata moralność dozorców, indoktrynacja na śniadanie, obiad i kolację. Wraki ludzi, którzy mieli na tyle szczęścia by dotrwać do końca kary, nie były zdolne do samodzielnego i świadomego myślenia. W oczach wpatrzonych w dal beznamiętnie odbijały się mury pomieszczeń wypełnionych narzędziami z pogranicza medycyny i tortur.
Ledwie słyszalne słowa płynące z gardzieli były niczym listing kodu skażonego wirusem. Kobiety i mężczyźni wypływali jak ścieki z pękniętej rury każdego roku po otwarciu bramy. Próbowali oddychać powietrzem wolności by odżyć ale płuca były zbyt przegniłe. Gdy krótki czas poza murami dobiegał końca zaciągano ich z powrotem jak zapchlone kundle na smyczy do weterynarza. Zgroza, zgroza....

2016-09-02

Jądro czerwoności

Zamknięta przestrzeń wyspy przytłaczała Ćmikara. Przebywał tu częściowo nie ze swojej winy. Sam uważał, że jest to naturalna kolej rzeczy, coś pomiędzy karą a katharsis. Roztańczył się kiedyś na granicy szaleństwa błądząc pomiędzy realnością a skowytem psychozy przy okazji niszcząc inne światy.  Został skazany i zamknięty w potwornym miejscu pośrodku oceanów.
Miał dużo czasu. Nudził się a to nie leżało w jego naturze. Planował ucieczkę. Chciał znowu być w świetle i żyć.
Ciasne wnętrze czaszki Ćmikara bulgotało gdy przeprowadzał symulacje i sprawdzał w myślach kolejne warianty ścieżki ku wolności. Napięcie było tak duże, że pomiędzy czułkami niczym pioruny przeskakiwały iskry. Zapach ozonu drażnił nozdrza dodatkowo wzniecając ogień niecierpliwości.
Musiał znaleźć sposób na opuszczenie wyspy i znalazł. Zbuduje skrzydła. Oryginalne i nowoczesne. Z piór i wosku. Prawdziwie nowatorski pomysł… tylko trzeba uważać na kilka szczegółów takich jak słońce i woda. Głupoty.
Obsesyjnie i szaleńczo rozpoczął działania.
Metodycznie wabił do swojej celi gołębie pocztowe przelatujące nad wyspą i mordował je bez skrupułów. Uzbieranie odpowiedniej ilości wosku nie było już zbyt trudne. Tuż za oknem wisiało gniazdo dzikich pszczół. Bolało, no ale cóż…
D-day nadchodził. Rozpoczął wyklejankę tworząc w głowie jednocześnie czeklistę startu, przelotu i lądowania. Programował się na sukces. Nowocześnie.
Po miesiącach prac inżynieryjnych skończył. Posejdon mu sprzyjał. Ocean był spokojny a niebo bezchmurne. Rzucił się ku wolności.
Chciał coś popodziwiać ale po horyzont tylko woda. Podziwiał więc wodę. Tak bardzo ją podziwiał i tak bardzo szwendała mu się po głowie myśl o unikaniu słońca, że zgłuptaczył w nią jak kamień.
Ciemność. Widział ciemność. Jądro ciemności. Gdzieś w oddali zamajaczyło światełko. Zbliżał się w jego kierunku. Robiło się coraz większe i coraz bardziej gorące. Żółto czerwono gorące. Dziwna ta wolność. Światłość stała się nieznośna i oślepiała go. Paliła. Zbliżała się bezlitośnie. Nie będzie próbował ucieczki. Nie ma tu ptaków ani pszczół. Zrozumiał, że został mu tylko jeden spacer. W kierunku bramy, która była coraz bliżej w samym jądrze czerwoności. Tuż przed nim wyrosły niczym z podziemi olbrzymie pajęcze nogi...