2019-03-14

Martwy świt

Zamroczona nocą, niedostatecznie przebudzona, naga kobieta stała przed strzaskanym lustrem, próbując naturę poprawić pudrem. Nie szło jej to. Niewiele widziała i po dłuższej chwili dała sobie spokój.
Poranek był niezwyczajnie ciemny i stęchły. 
- Coś tu się musiało wydarzyć. - powiedziała cicho i wyszła z łazienki.
W pokoju panował niemiłosierny burdel. Przedzierała się przez pobojowisko w kierunku okna, ciągle się o coś potykając. Przesuwała manele odkrywając namalowane na podłodze symbole. Uśmiechnęła się do siebie, gdyż powróciły wspomnienia z upojnej nocy.
Sześciu niedoszłych kochanków, przybitych starymi gwoździami do ścian pokoju, patrzyło na nią martwymi oczyma. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Przyjemny dreszcz.

Podeszła do okna z pobitą szybą i długo wpatrywała się w ciemność. Na zewnątrz panowała cisza. Taka, która wsysa wszelkie szepty i szmery. Wyciągnęła ku niej dłoń i fragment potłuczonego szkła rozciął jej skórę. Syknęła z bólu i krew popłynęła na stare deski podłogi.

Rozbłysk na niebie był tak nagły, że odwracając się, zdążyła dostrzec tylko czerwone zarysy płonącego świata. Wszystko zostało zdmuchnięte niczym kurz ze starych kwiatów.
Skóra na plecach kobiety spaliła się odsłaniając mięso i kości. Nie zdążyła nawet zawyć z bólu.
Nim popękane bębenki wtopiły się w mózg, demon wyszeptał jej czule:
 - Wzywałaś, więc jestem.