Stopy zdarte do kości, na dłoniach skóry strzępy. Droga była kręta, krzewy cierniste a kamienie ostre. Nie miało być łatwo. Zwątpienie, które tyle razy mąciło wzrok, mieszało myśli, okazało się szeptem diabła. Czułym, wprost do ucha. Nie igra się z takim kochankiem, tym bardziej, że to przyjazny i ciepły głos. Dawał znak, wskazywał i oświecał. Jednak trudno się czasem przekonać, gdy glos, choć słuszny, to czarci. Tak też i tym razem było.
Na końcu drogi, miast wyczekiwanej kopuły z dzwonem tylko drewniany, strzaskany ruszt. Nic się nie ostało. Zamiast murów kamiennych i przyjaciół tylko dziurawe ruiny i kości białe jak kreda. Czuć w zgliszczach festyn, było tutaj hucznie. Ale dawno już. Teraz cicho, nawet wiatr nie ma ochoty wiać. Westchnień brak.
Sił brakuje by wracać. Szeptaj teraz czarcie, świeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz