Wsiadając do dyliżansu wziął głęboki wdech by poczuć ten charakterystyczny stęchły zapach, który obudził jego czujność. Jak zawsze zajął miejsce w rogu, tyłem do miejsca woźnicy. Będzie mógł swobodnie skupić się na zadaniu ignorując pozostałych pasażerów, którzy będą zajęci bezsensowną paplaniną albo podziwianiem nie wiadomo czego za oknami albo… Ale to nie jest ważne. Przez wiele lat nauczył się pomijać wszystko, co mogłoby go rozproszyć. Jest tu tylko z powodu jednej osoby. Tej, którą Dagon wskazał mu w kościele gdy szepty z konfesjonału muskały jego mózg.
Był Łowcą. W różnych świątyniach świata słowa zdrajców, złodziei, kłamców i zabójców pojawiały się i rozpływały we mgle jego myśli. Kiedy zaczynały ostro ranić niczym skalpel zaczynał odczuwać śmiertelny chłód. Chłód duszy człowieka w konfesjonale szeptającej i zaklinającej go by zapomniał lub darował. Nie mógł tego zrobić. Jej los był od tej chwili w jego rękach a on miał swój kontrakt. Za oddech i bicie serca zapłacił wieczną służbą, wzrokiem i słuchem.
Teraz, w dyliżansie jego zadanie było jasne i konkretne. Znał przyszłość wszystkich pasażerów. Śmierć. Fortuna im nie sprzyjała. Koniec podróży będzie niespodziewany i nagły tylko dlatego, że ich ścieżka przecięła się ze ścieżką dezertera. Człowieka, który wiele lat temu złamał przysięgę i znikł. Dagon nigdy nie darował. Tych, którzy kryli się przed nim na pustyniach i w górach odnajdowali jego Łowcy. Sprowadzali z powrotem na morze, gdzie odbierał to, co zapisane było w kontrakcie. Bezwzględnie.
Słońce zachodziło a znad horyzontu napływały granatowo pomarańczowe chmury. Konie szarpnęły i koła ruszyły po kamieniach. Łowca upewnił się, że ma nad nimi kontrolę zmuszając je do rżenia. Zadowolony zagłębił się w narożnik siedzenia a na jego twarzy pojawił się niemrawy uśmiech. Dłonie oparł na rzeźbionej rękojeści laski. Pozostałych przeszedł zimny dreszcz. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Koła hałasowały ale wewnątrz panowała cisza. Nie krępująca a raczej przeraźliwa. Potężny mężczyzna siedzący naprzeciwko Łowcy zazwyczaj pewny siebie był sparaliżowany strachem. Coś przeczuwał.
Konie pędziły jak szalone bez jakiejkolwiek kontroli. Pewnie dlatego, że woźnica został na stacji. Pasażerowie zdawali się tego nie zauważyć. Tak samo jak nie zauważyli zbliżającego się wąwozu…
- Pójdziesz teraz ze mną - powiedział Łowca do duszy spoglądającej z góry na krwawą masę, która przed chwilą była człowiekiem. Może nawet kilkoma osobami. Trudno było powiedzieć patrząc na to, co zostało z dyliżansu, ludzi, koni, bagaży…
- Kim jesteś?
- Nie udawaj, że nie wiesz. Próbowałeś przekupić mnie wczoraj w kościele.
- Ale to był…
- Nie. To nie był sen. Pójdziesz ze mną. Nie spodziewaj się przyjemnej….he, he…wieczności.
W wąwozie rozbrzmiał echem diabelski chichot. I trwał. Całą wieczność.